Wassermann przyznaje, że prowadził taką sprawę "na polecenie ówczesnego szefa prokuratury, esbeka. Wszystkie moje czynności były kontrolowane: dostałem "plastra", prokuratora, który mnie pilnował na polecenie szefa. Sporządziłem akt oskarżenia, ale potem się rozchorowałem i nie oskarżałem już przed sądem". Poseł mówi, że nie wnioskował o odebranie mu tej sprawy, gdyż była ona drobna i nie musiało, jego zdaniem, dojść do oskarżenia. Wassermann twierdzi, że dążył właśnie do takiego rozwiązania, ale oskarżeni "przyjęli taką postawę, że było to niemożliwe. Chcieli stanąć przed sądem, bo im to było potrzebne do celów politycznych. Wcześniej udało mi się umorzyć dwie poważniejsze sprawy polityczne. Uważam, że tę sprawę dostałem, bo chciano mnie skompromitować" - mówi Wassermann. Poseł twierdzi, że nie można tej sprawy z przypadkiem Andrzeja Kaucza. "On prowadził poważne sprawy, żądał wysokich wyroków. W mojej sprawie zagrożenie karą było minimalne. Zresztą do skazania nie doszło - sąd niewinnił oskarżonych".
"Gazeta Wyborcza" 17 12/Siekaj/pul