Niemal każdego dnia słyszymy o zamknięciu jakiejś firmy. Duże koncerny likwidują zakłady produkcyjne lub przenoszą je do tańszych krajów, ludzie tracą pracę. Eksperci przekonują jednak, że nie ma powodów do obaw, bo skala tegorocznych zwolnień nie odbiega znacząco od tych z wcześniejszych lat. I zapewniają o konkurencyjności naszej gospodarki, dzięki czemu rynek pracy nie powinien ucierpieć.
– Decyzje o redukcji obecności w Polsce były podejmowane wiele miesięcy temu, być może częściowo z powodu ówczesnej sytuacji politycznej, konfliktu poprzedniego rządu z Unię Europejską na tle przestrzegania praworządności, niepewnością co do dostępności funduszy europejskich – mówi Janusz Władyczak, prezes Koropracji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych (KUKE), państwowego ubezpieczyciela dla firm międzynarodowych.
Perspektywa na przyszłość nie jest jednak różowa.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
– Nie sądzę, byśmy mieli już do czynienia z masowym wychodzeniem inwestorów z Polski, choć sytuację należy bacznie obserwować, bo zaczynają nawarstwiać się czynniki odpowiadające za obecne dezinwestycje, a ich intensywność może rosnąć – przyznaje rozmówca money.pl.
Mocny złoty i koszty pracy
Nasz rozmówca wskazuje kilka niepokojących zjawisk. Jednym z nich jest mocny złoty. Rzecz w tym, że zagraniczne firmy w dużej mierze produkują u nas na inne rynki, a silna polska waluta zmniejsza rentowność eksportu.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy tego roku eksport w euro skurczył się o 3,2 proc. w porównaniu z analogicznym okresem rok wcześniej. Badania Narodowego Banku Polskiego (NBP), na które powołują się analitycy PKO BP w prognozach gospodarczych na ten rok, wskazują na najwyższy od 2011 r. odsetek eksporterów z nieopłacalnym eksportem.
Z kolei analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) zwracają uwagę, że w IV kwartale minionego roku faktyczny kurs euro do złotego był o 31 groszy wyższy od wartości, przy której eksport przestaje być opłacalny.
Konkurencyjność naszej gospodarki obniżają dynamicznie rosnące koszty pracy, jeśli nie dyktuje ich potrzeba firm, a decyzje polityczne – uważa główny ekonomista Pracodawców RP Kamil Sobolewski. W ciągu dwóch ostatnich lat płaca minimalna wzrosła o 40 proc. Zdaniem ekonomisty coraz więcej firm na to nie stać.
W ciągu zaledwie trzech lat, od 2021 do 2024 r., liczba osób pracujących za płacę minimalną w Polsce wzrosła z 1,6 mln do 3,6 mln osób. To oznacza, że aż 27 proc. pracowników etatowych pracuje za minimalne wynagrodzenie, podczas gdy średnia unijna wynosi 7 proc. Natomiast w Stanach Zjednoczonych minimalne wynagrodzenie federalne pobiera 2 proc. ludzi – porównuje ekonomista.
Podkreśla, że płaca minimalna w Polsce stanowi aż 56 proc. średniej krajowej, co czyni nas unijnym liderem pod tym względem. Zdaniem naszego rozmówcy pomysł wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy w ciągu dwóch najbliższych lat, czego chce Lewica, byłby gwoździem do trumny.
– Nigdy nie ostrzegałem w tak alarmistycznym tonie przed pojedynczymi słabościami polityki gospodarczej. Ale jeśli pani minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk miałaby zrealizować swój pomysł i każemy pracodawcom płacić 25 proc. więcej za każdą godzinę pracy w nadziei na wzrost wydajności pracy, to gwarantuję recesję w Polsce – mówi Kamil Sobolewski. I dodaje, że takiego wzrostu produktywności nie potrafi sobie wyobrazić w sadownictwie, rolnictwie ani przy taśmie produkcyjnej. - Bo do Doliny Krzemowej nam wciąż bardzo daleko - argumentuje.
Rywalizacja na dopingu
To nie wszystkie czynniki, które wpływają na takie, a nie inne decyzje firm. Energochłonnym producentom ciąży w Polsce drogi prąd. Obecny miks energetyczny jest przestarzały, oparty na kopalinach, a transformacja energetyczna zaś idzie nam jak po grudzie. Polska, zamiast doraźnych rozwiązań fotowoltaicznych, musi wprowadzić radykalną zmianę w energetyce, o czym nieraz mówili eksperci w rozmowach z money.pl.
Nie ma innego wyjścia niż OZE. Ze wspólnego raportu PIE i Polskiego Funduszu Rozwoju jasno wynika, że pozostanie przy węglu oznaczałoby ponad dwukrotny wzrost cen energii elektrycznej na rynku hurtowym w latach 2030-60. Zatem odejście od paliw kopalnych w energetyce staje się koniecznością nie tylko ze względów środowiskowych, ale i ekonomicznych.
Nie pomaga nam na tym polu zaostrzająca się konkurencja między państwami związana z subwencjami na niespotykaną wcześniej skalę. Prezes KUKE w rozmowie money.pl jako przykład wskazuje amerykańską ustawę Inflation Reduction Act. Zakłada m.in. wydatek ok. 370 mld dol. na projekty związane ze zmianą klimatu i transformacją energetyczną oraz drugie tyle na wydatki związane ze służbą zdrowia.
Unijny odpowiednik takich subwencji to program inwestycyjny NextGenerationEU, który zapewnia pożyczki o wartości 360 mld euro i dotacje o wartości 390 mld euro na wsparcie zielonej transformacji i transformacji cyfrowej gospodarki UE. To nic innego jak fundusze na realizację projektów inwestycyjnych w ramach Krajowego Planu Odbudowy (KPO). A jak wiadomo, mamy w tym zakresie spore zaległości.
"Cud nad Wisłą"
W Polsce naszą mocną stroną nie jest automatyzacja pracy. Pod względem robotyzacji pozostajemy daleko w tyle.
W 2020 r. mieliśmy 52 roboty na 10 tys. pracowników. W Korei ta liczba wynosi 1 tys. na 10 tys. pracowników. Nawet na Węgrzech, w Czechach, czy Słowacji robotów jest 2-3 razy więcej niż u nas.
Musimy tu konkurować z krajami zachodniej Europy, które stać na wielkie subwencje. W niewielkiej odległości od nas są tańsze państwa pod względem kosztów uruchomienia produkcji niż my.
Wielka Brytania po opuszczeniu UE próbuje stanąć na własnych nogach, Niemcy zaś bronią się przed deindustrializacją za pomocą hojnych dotacji dla zagranicznych inwestorów (Tesla pod Berlinem). Bliska zagranica dla Polski i Europy to Turcja, Maroko i Egipt, gdzie różnica w kosztach wytwarzania nawet z nami jest istotna – mówi prezes KUKE.
Również pod względem ogólnie poczynionych inwestycji jesteśmy w ogonie Europy. W 2023 r. w porównaniu z rokiem wcześniejszym wskaźnik ten zaledwie drgnął z 16,8 do 17,5 proc. Tymczasem Węgry, Czechy i Rumunia są na poziomie 27 proc. Co warto dodać, w 2010 roku startowaliśmy z Węgrami z jednego poziomu: 19,5 proc.
Za chwilę zatrze się nam główny silnik napędowy. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego na koniec ubiegłego roku pracowało 17 mln osób i jest to absolutny rekord Polski. Zdaniem Kamila Sobolewskiego utrzymanie tej liczby pracowników przez kolejnych 10 lat byłoby "cudem nad Wisłą".
Europa, w tym również Polska, lokuje produkcję w państwach sąsiadujących z rynkiem zbytu lub wyznających podobne wartości.
Silnym rywalem dla Polski jest Rumunia z dużym rynkiem wewnętrznym, szybkim, choć niezrównoważonym wzrostem gospodarczym i niższymi płacami – wskazuje Janusz Władyczak.
Czym wciąż kusi Polska?
Nasza gospodarka ma jednak nadal duży potencjał. Według Bloomberga Polska razem z Meksykiem, Marokiem, Indonezją i Wietnamem ma kluczowe znaczenie dla ewoluującego łańcucha dostaw, częściowo zastępując Chiny, ale i je uzupełniając. Polska jest silnie powiązana z europejskim przemysłem samochodowym i jest drugim po Chinach ośrodkiem produkcji baterii do aut elektrycznych.
W najnowszym badaniu firmy Kearney na temat atrakcyjności rynków pod kątem bezpośrednich inwestycji zagranicznych Polska znajduje się na 7. miejscu zaraz za takimi potęgami jak Chiny, Indie, Brazylia, Meksyk, Arabia Saudyjska. Oprócz nas z Europy są jeszcze tylko dwa kraje – wspomniane już wcześniej Rumunia i Węgry, które pod wieloma względami wypadają lepiej niż my.
KUKE widzi duże zainteresowanie Polską – np. ze strony firm koreańskich i japońskich pod kątem przyszłej odbudowy Ukrainy. Ze względów bezpieczeństwa wolałyby przynajmniej część produkcji czy zasobów ulokować na terytorium naszego kraju. Rzecz w tym, że Ukraina w końcu też będzie dla nas konkurencją, gdy wojna się skończy, a świat ruszy, by ją odbudować.
Karolina Wysota, dziennikarka money.pl