Żaden z prezydentów ostatniego 20-lecia nie miał tak życzliwego nastawienia do siebie największych mediów, jak Bronisław Komorowski. A mimo to w drugą rocznicę jego prezydentury nie widać jakoś fajerwerków. To w pełni zrozumiałe. Nie ma bowiem powodów, by rozpływać się w zachwytach nad nim i nad tym, co zrobił. Odwrotnie. W ciągu dwóch lat Komorowski zdążył zapisać na swoim koncie tyle złych posunięć, że jego prezydenturę można uznać za szkodliwą dla Polski.
Wbrew deklaracjom, że będzie prezydentem wszystkich Polaków, Bronisław Komorowski nadal wiernie służy partii, która wprowadziła go do Pałacu Prezydenckiego. To jego największy grzech. Jeśli do tego dodamy najróżniejszego rodzaju kompromitujące wpadki, z których część znajdzie się w szkolnych czytankach, to będziemy mieli pełen, niestety ponury, obraz jego dorobku.
Już sam początek władzy prezydenckiej Bronisława Komorowskiego nie jest dla niego pochlebną rekomendacją. Wystarczy przypomnieć, w jakich okolicznościach obejmował urząd – bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej, gdy ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie wróciło jeszcze do kraju, ani nawet nie było oficjalnego potwierdzenia jego zgonu. Mniej więcej dwie godziny po tragedii do Andrzeja Dudy, ówczesnego ministra w Kancelarii Prezydenta, zadzwonił pełnomocnik Komorowskiego, wtedy marszałka Sejmu, że za kilkadziesiąt minut marszałek zamierza objąć stanowisko prezydenta i dokonać zaprzysiężenia.
P.o. prezydent
Kiedy zaś już znalazł się w Pałacu Prezydenckim w roli tylko czasowo pełniącego obowiązki głowy państwa, zapowiedział, że rozumie tymczasowość swojej pozycji. Dlatego nie będzie korzystał z przysługujących mu uprawnień i nie dokona żadnych ważnych zmian personalnych.
Jednak wbrew tej obietnicy już dwa miesiące po katastrofie i dwa miesiące przed wyborami, w czerwcu 2010 r., mianował Marka Belkę na stanowisko szefa Narodowego Banku Polskiego na miejsce zmarłego tragicznie w katastrofie Sławomira Skrzypka. Ten nadzwyczajny pośpiech był ukłonem wobec środowiska postkomunistów, z którego wywodzi się Marek Belka. Rodzajem targu politycznego zapowiadającego otwarcie na środowiska lewicowe.
Razem z Jaruzelskim
Bardziej dosadnie otwarcie na lewicę potwierdziło się, kiedy Komorowski został po wyborach gospodarzem Pałacu Prezydenckiego. Najbardziej reprezentatywnym przedstawicielem tego środowiska jest Tomasz Nałęcz, pełniący formalnie funkcję doradcy prezydenta, ale często występujący w mediach jako jego rzecznik, który po niefortunnych bądź kontrowersyjnych krokach Komorowskiego zamienia się w jego obrońcę.
Te niespodziewane dla Komorowskiego, człowieka wywodzącego się z obozu Solidarności, flirty z postkomunistami prawdopodobnie są ustępstwem na rzecz korzeni rodzinnych pierwszej damy. Dlaczego jednak te koncesje idą tak daleko? To pozostaje tajemnicą.
Trudno do dziś pojąć np., dlaczego Bronisław Komorowski zaprosił do Pałacu na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego Wojciecha Jaruzelskiego, który w tym czasie stawał przed sądem, oskarżony o bezprawne wprowadzenie stanu wojennego. Teraz, jako gość Komorowskiego, wystąpił w roli doradcy w kwestiach relacji polsko-rosyjskich. Nawet Aleksander Kwaśniewski, spowinowacony politycznie z gen. Jaruzelskim, kiedy był prezydentem, unikał zapraszania swojego duchowego przewodnika do Pałacu.
Wojna z krzyżem
Najbardziej prezydenta Komorowskiego – i cały obóz związany z PO – obciąża jednak wypowiedziana przezeń na samym początku prezydentury wojna z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Jej skutki są dla kraju dramatyczne i będą trwały jeszcze wiele lat. Ten konflikt na długo podzielił Polskę. I na początku, i dziś prezydent robi wszystko, aby ten podział Polaków utrzymać i umacniać.
Krzyż pełnił tu jedynie funkcję symbolu. Oznaczał żądanie rzetelnego wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy i godne upamiętnienie jej ofiar. Obydwie te naturalne potrzeby ogromnej części Polaków, należne zresztą państwu jako narodowej wspólnocie, nie dość, że zostały przez Komorowskiego zakwestionowane, to w dodatku brutalnie odrzucone. Gdzie uznano za konieczne – przemocą. A czasami – podstępem.
Nie muszę przypominać, do jak drastycznych scen dochodziło przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu po zapowiedzi prezydenta, że nie chce mieć w tym miejscu ani krzyża, ani pomnika ofiar. A przecież drewniany krzyż postawili w pierwszych dniach po tragedii smoleńskiej warszawscy harcerze. Zrobili to w odruchu serca, nie kierując się w najmniejszym choćby stopniu intencjami politycznymi. Jednak prezydent i prorządowe media przypisali sprawę krzyża politycznej intrydze PiS-u.
Oprócz kwestii walki politycznej, w sporze o krzyż nieubłaganie wyszła na jaw małostkowość Komorowskiego. Nie mógłby zapewne znieść pod oknami widoku krzyża, przed którym przechodzący zatrzymywaliby się na chwilę, a niektórzy, o zgrozo, być może stawialiby tam znicz lub składali kwiaty. I każdy myślałby o niedawnym lokatorze, o