Tuskolamacz
/ 89.78.5.* / 2007-12-10 12:54
ZAGRANIE TUSKA POD PUBLICZKE.
Premier Donald Tusk - tak jak zapowiedział - w swoją jednodniową podróż służbową do Brukseli wyruszył nie rządowym, lecz rejsowym samolotem. Podróże samolotami rejsowymi mają ponoć przynieść niebagatelne oszczędności w funkcjonowaniu rządowej administracji. Już zdążyły się nawet pojawić jakieś sondaże w mediach, że społeczeństwo przychylnie oceniło inicjatywę premiera. Nikt jednak nie mówił o tym, że cała delegacja lecąca z premierem miałaby otrzymać od PLL LOT darmowe bilety ani też o tym, że samoloty służące rządzącym mają zostać wycofane z użytku. Oznacza to, że za bilety dla wszystkich trzeba zapłacić, a ponadto i tak nie obejdzie się bez ponoszenia kosztów utrzymania floty rządowych samolotów, a przede wszystkim zadbania, aby wylatały niezbędną liczbę godzin niezależnie od tego, czy służą prezydentowi lub premierowi.
Korzystanie z rejsowych samolotów to jednak przede wszystkim szereg problemów technicznych związanych z zaplanowaną podróżą. Każdy, kto wybierał się w podróż samolotem, dobrze wie, że na lotnisku powinien stawić się odpowiednio wcześnie. A jeśli sprawy wagi państwowej spowodują, że rozmowy z szefem brytyjskiego czy francuskiego rządu przedłużą się? Czy pasażerowie będą czekać godzinę, a może dwie, aż na lotnisko zajedzie rządowa delegacja? A może premier powie swoim rozmówcom: "Zgadzam się na to, co chcecie, bo nie mam czasu dłużej rozmawiać, gdyż za godzinę mam samolot, a nie lecę samolotem rządowym, tylko rejsowym, bo parę złotych może zaoszczędzę"?
To oczywiście pytania retoryczne. Deklaracja premiera o lotach samolotami rejsowymi to typowe zagranie pod publiczkę.
Jeżeli premier z zagraniczną wizytą wyruszy jeszcze samolotem rejsowym, będzie to jedynie w przypadku wizyt naprawdę czysto roboczych, jak wczorajsza w Brukseli. A wynika to wcale nie z takiej czy innej woli premiera, lecz z charakteru pracy wykonywanej przez szefa rządu.
Wystarczy sobie wyobrazić, jak bardzo uciążliwe mogłyby być dla zwykłych pasażerów loty zakończone uroczystością oficjalnego powitania szefa polskiego rządu. Nie mówiąc już o tym, że na śmieszność mógłby nas narażać premier witany na lotnisku przez szefa rządu innego państwa, wychodzący na czerwony dywan z samolotu pełnego zniecierpliwionych pasażerów czekających na jak najszybsze opuszczenie maszyny.
W wielu przypadkach rozmowy premiera z zagranicznymi partnerami często się również przedłużają i przesuwanie godziny odlotu nie jest niczym nadzwyczajnym, a niekiedy zapada nawet decyzja o przedłużeniu zagranicznego pobytu na następny dzień.
O tym, że rozdmuchana przez media kwestia "oszczędzania" na lotach samolotami rejsowymi to jedynie działanie pod publiczkę, pokazało choćby poniedziałkowe zdarzenie. Mimo że premier miał zaplanowany wyjazd na uroczystości barbórkowe - wcale nie za granicę, a do Katowic - nie ogłosił publicznie, że w ramach oszczędności, podróżując po Polsce, skorzysta np. z polskich kolei, lecz bez nadawania rozgłosu skorzystał z rządowego samolotu, który z Gdańska przewiózł premiera na Śląsk. Rejsowym lecieć nie mógł, gdyż nie ma połączeń Gdańska z Katowicami. A na "rozrzutność" premiera, który po Polsce "wozi się rządowymi samolotami", pewnie nikt by nie zwrócił uwagi, gdyby nie fakt, że na tę samą maszynę czekał w Warszawie prezydent udający się na Słowację.