Trwa ładowanie...
Zaloguj
Przejdź na
Droga do 20-proc. inflacji otwarta
Mateusz Ratajczak
Mateusz Ratajczak
|
WP magazyn

Droga do 20-proc. inflacji otwarta

(PAP, PAP/Radek Pietruszka)

Gdzie zaczęła się polska inflacja? W USA, podczas epidemii, w trakcie wojny i… w momencie gwałtownego podnoszenia pensji minimalnej. - W gospodarce nie da się nieustannie trzymać wciśniętego pedału gazu - tłumaczy analityk Mikołaj Raczyński w rozmowie z Wirtualną Polską.

Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Jest taki internetowy mem. Pies w kapeluszu popija kawę w płonącym pokoju…

Mikołaj Raczyński, analityk i członek zarządu Noble Funds TFI: … i mówi do siebie: wszystko jest przecież w porządku.

Ale sytuacja gospodarcza w Polsce jest obecnie trudna. I rzeczywiście, trochę jak w tym memie, przechodzimy do porządku dziennego nad znacznie podwyższoną inflacją, którą można porównać do pożaru. To już nie kilka, a kilkanaście procent. A warto przypomnieć, że cel inflacyjny wynosi 2,5 proc. rok do roku i przy dzisiejszej sytuacji w zasadzie trzeba uznać go za poziom abstrakcyjny.

Dlaczego abstrakcyjny?

A jest ktokolwiek, kto powie i podpisze się pod analizą, że powrót do celu jest na horyzoncie? Dziś raczej mówimy, że ścieżka do "2" z przodu jest otwarta…

I wcale nie mówimy o 2 proc., a o ponad 20 proc.?

Tak.

Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że sierpniu inflacja to już 16,1 proc. rok do roku. I tak trochę się przyzwyczajamy, funkcjonujemy właśnie w takiej rzeczywistości. Mam wrażenie, że dziś poziom 7 proc. byłby uznany w zasadzie za niski. A przecież to wciąż trzy razy więcej niż wynosi cel!

A im dłużej tak wysoka inflacja się z nami utrzymuje, tym bardziej właśnie przechodzimy z nią do porządku dziennego. Siła oczekiwań. Bierze się to również stąd, że przy tak niskim bezrobociu w Polsce wynagrodzenia gonią inflację.

To są rzeczy, które wzajemnie się napędzają. I można to sprowadzić do trzech kroków, które następują po sobie. Pojawia się inflacja, więc pracownicy wymagają wyższego wynagrodzenia. Pracodawcy podnoszą płace i ceny, a konsumenci następnie płacą te wyższe ceny za właśnie otrzymaną podwyżkę. I wracamy do punktu wyjścia. Jest wyższa inflacja, więc pracownicy znów wymagają wyższego wynagrodzenia. I tak dalej, i tak dalej. Coraz częściej w firmach obserwujemy tzw. dodatki inflacyjne.

Niby nic złego.

Tylko że na ten dodatek trzeba mieć środki. A najczęściej ma się je z podnoszenia cen dla swoich klientów. Dodatkowo, w przypadku wzrostu płac cały czas mówimy o wartościach zagregowanych dla całej gospodarki, ale nie każdy przecież dostaje 10-15 proc. podwyżki. Rosną nierówności.

To co jest inflacyjnym grzechem głównym?

Tak wysoka inflacja w Europie jest w dużej mierze spowodowana wojną. W Polsce mamy również do czynienia z silnymi czynnikami lokalnymi. Prowadzona i realizowana od lat strategia utrzymywania presji na gospodarce, czyli stanu - "high pressure economy". Znaczne transfery społeczne w postaci programu "Rodzina 500+", ale również 13. i 14. emerytury, do tego duża podwyżka płacy minimalnej rozpędzały konsumpcję, wzrost gospodarczy, co przekładało się na coraz niższe bezrobocie. Sukces.

Jednak, gdy osiągnęliśmy praktycznie pełne zatrudnienie… strategia się nie zmieniła. Nie było aktualizacji, nie było żadnych przemyśleń o tym, co dalej. Pojawiały się za to kolejne źródła stymulacji. Efekt tych działań jest jednak taki, że rynek pracy krok po kroku się zacieśniał, przegrzewał.

Zacieśniał?

Malała liczba bezrobotnych, brakowało rąk do pracy. Sytuacja demograficzna Polski, jak również wielu krajów Europy, jest oczywistym kłopotem. Młodych ludzi brakuje, a na dodatek starsi rzadziej decydują się na pozostanie na rynku pracy. Tutaj oczywistym czynnikiem jest COVID, który zmienia w tym zakresie preferencje. Część seniorów woli zrezygnować z pracy niż do niej jeździć, ryzykować zakażenie.

I w takich warunkach doszliśmy do momentu, w którym rozpędzona gospodarka potrzebowała coraz więcej i więcej pracowników. Tylko ich nie było, więc jedyną drogą pozyskania pracownika było podkupienie go od innego przedsiębiorcy za większe pieniądze.

Z pozoru brzmi to jak sytuacja idealna: pracodawcy proponują coraz więcej, starają się o pracownika.

Tylko że to wcale nie jest idealna sytuacja, gdy nie ma dostępnych pracowników, a każdego nowego trzeba sobie wyrywać. To wzmaga presję na wynagrodzenia, a wzrost wynagrodzeń musi odbijać się na cenach. Coś za coś. Gdy w gospodarce pojawia się jakaś nierównowaga - w tym wypadku właśnie po stronie dostępności rąk do pracy - to ona musi znaleźć ujście. Znalazła w cenach.

W momencie osiągnięcia niemal pełnego zatrudnienia trzeba było po prostu ściągnąć nogę z gazu. Rosnąca gospodarka operowałaby już sama - zdrowo dla wszystkich obywateli, bez potrzeby wręczania kolejnych miliardów.

A co było tym gospodarczym "przyciskaniem gazu"?

Znaczna podwyżka płacy minimalnej mogła się przyczynić do rozchwiania sytuacji. Gdy ta płaca była podnoszona o 5-7 proc., to w naturalny sposób przedsiębiorca i cała gospodarka byli w stanie się do tego tempa zaadoptować. Kiedy ten wskaźnik został podniesiony o 15 proc. rok do roku, to pojawiła się presja w zasadzie na wszystkie wynagrodzenia w gospodarce. To była tak znaczna zmiana, że wywołała kolejne podwyżki - u tych, którzy i tak zarabiali więcej niż wynosi pensja minimalna.

Za podwyżką poszły też deklaracje. Prezes PiS Jarosław Kaczyński zaznaczył, że w ciągu kilku lat pensja minimalna dobije do 4 tys. zł.

Wbrew pozorom deklaracje, w tym polityczne, w gospodarce mają moc sprawczą. I ta płaca zapewne dobije do 4 tys. zł w 2024. Ile z tego realnie - po uwzględnieniu inflacji - zostanie w portfelach to już inna sprawa.

I muszę podkreślić - nie jestem przeciwnikiem pensji minimalnej i nie jestem przeciwnikiem jej podnoszenia. Dziś trzeba sobie jednak wprost powiedzieć, że te podwyżki mogły przesunąć cały poziom płac i inflację w górę.

Prosić o podwyżkę to rzecz ludzka. I dobrze, że w Polsce ludzie uczą się zgłaszać po wyższe wynagrodzenie.

Oczywiście! Każdy z nas wolałby jednak, by mieć podwyżkę 5 proc. i 3 proc. wzrost cen, czyli wciąż wyjść na plus, niż mieć 12 proc. podwyżki i 15 proc. inflację, czyli wyjść na minus.

Nie jest jednak tak, że to ta jedna decyzja uruchomiła lawinę. To naprawdę splot wielu czynników. Nie można nie wspomnieć o gigantycznych, pod względem wartości, tarczach antykryzysowych, które Polska uruchomiła w reakcji na epidemię i obostrzenia. I o ile do samego uruchomienia tarcz nikt nie powinien mieć uwag, to inną kwestią są np. umorzenia dla przedsiębiorstw. Być może zbyt wiele z tych pieniędzy po prostu zostało darowanych. Umorzenia subwencji już w 2021 i 2022 roku, kiedy ewidentnie pandemia koronowirusa nie stanowiła już takiego ryzyka gospodarczego, były bardzo szerokie.

Efekt?

W gospodarce pojawiło się bardzo dużo pieniędzy, które po prostu zaczęły krążyć.

Na inflację i dostępne w gospodarce pieniądze trzeba zacząć od tego momentu patrzeć zdecydowanie inaczej. Po pierwsze, do tej pory pieniądz w gospodarce tworzony był głównie - choć nie wyłącznie - przez prywatne banki komercyjne, czyli po prostu przy braniu nowego kredytu.

To oznacza dość zaawansowany proces analizy każdego wniosku kredytowego, ale za każdym pieniądzem musiało stać coś konkretnego dla gospodarki: dom, mieszkanie, fabryka, linia produkcyjna, samochód. W efekcie, choć pojawiało się więcej pieniędzy, to zwiększały się też zasoby gospodarki.

Tarcze pandemiczne nieco odwróciły te proporcje. Pojawił się pieniądz, który można nazwać bardziej "pustym", nie jest bowiem przywiązany do konkretnej działalności inwestycyjnej. Na dodatek już wcześniej wszelkiego rodzaju transfery fiskalne zaczęły trafiały do mniej zamożnych grup, o większej skłonności do konsumpcji. Inflacja w Polsce budowała się stopniowo, miała wiele fundamentów.

Rządzący raz mówili, że to inflacja, która przyszła zza granicy, a później, że to putinflacja, czyli inflacja wywołana przez Władimira Putina i jego wojnę.

To tylko część prawdy.

Stany Zjednoczone w reakcji na epidemię COVID-19 i zamknięcie gospodarki zdecydowały się na gigantyczną stymulację. Wpompowane w gospodarkę pieniądze po prostu rozlały się po całym świecie. Z drugiej strony koronawirus wciąż utrudnia funkcjonowanie chińskiej gospodarki i raz po raz powoduje jej zamknięcie lub otwarcie. Do tego dochodzi wojna Rosji w Ukrainie, a w zasadzie to, jak rozgrywana przez Rosję jest sytuacja na rynkach ropy naftowej i gazu.

Do tego jednak dochodzą czynniki wewnętrzne: przegrzana gospodarka, własne tarcze antykryzysowe oraz późniejsze antyinflacyjne, znaczny wzrost pensji minimalnej oraz zbyt późno podnoszone stopy procentowe.

Co dziś robić?

Schładzać oczekiwania. Państwo musi przestać dodawać pieniądze do gospodarki w takim tempie i o takiej skali. W zasadzie już dziś nikogo nie dziwi, że co tydzień pojawiają się pomysły na to, jak wydać 1 proc. PKB. A przecież jeszcze w 2015 roku gigantyczną debatę wywołał program "Rodzina 500+". Dziś o takich programach mówimy praktycznie co tydzień!

W polityce monetarnej - prowadzonej przez Radę Polityki Pieniężnej - w zasadzie jest tylko jedno narzędzie. To podnoszenie stóp procentowych, które jest narzędziem dość topornym.

Podnosimy oprocentowanie wszystkim, którzy mają lub chcą mieć kredyty. Ale też do tego banki centralne zostały stworzone. Mają reagować na inflację. Być takim ostatnim bezpiecznikiem. W polityce fiskalnej, która jest w rękach rządu, jest o wiele więcej finezyjnych narzędzi. Można na przykład podnosić podatki punktowo - dla niektórych grup społecznych lub przedsiębiorstw. I w ten sposób ściągać środki z gospodarki.

Nie pomagać zupełnie? Nikomu? Nic? Zero?

Pomagać. Sytuacja jest na tyle trudna i skomplikowana, że pomoc jest konieczna. Jej brak grozi niepokojami społecznymi. Trzeba się jednak zastanowić otwarcie, czy skuteczniejsza jest pomoc węglowa dla wszystkich, czy realna transformacja energetyczna, która przyniesie korzyści w długim terminie? Jedno jest proste do wdrożenia, drugie nie.

I dlatego politycy sięgają po to pierwsze rozwiązanie.

I oferują 3 tys. zł na węgiel dla gospodarstwa domowego, choć ilości węgla na rynku to nie zmieni.

To, w jaki sposób i w jakich okolicznościach będziemy przechodzić przez 2022, 2023 i 2024 rok zależy od tego, jakie decyzje podejmą "policy makers", czyli politycy, bankierzy centralni i regulatorzy. Dotychczasowe ruchy są jasne: za wszelką cenę utrzymujemy konsumpcje i finanse wszystkich grup społecznych, ale dzieje się to kosztem wyższej inflacji.

Do kieszeni Polaków i gospodarki w ostatnim czasie już trafiło, bądź niedługo trafi równowartość aż 5 proc. PKB, czyli prawie 150 mld zł. Bez tych pieniędzy spowolnienie, a pewnie i recesja, byłyby gwałtowniejsze, ale jednocześnie przyszła inflacja byłaby dużo niższa. Gospodarka by się szybciej schłodziła, a napięcia inflacyjne rozluźniły.

Spadek PKB dla Polaków może być trochę mityczny i niezrozumiały. Mniejsze PKB to mniej miejsc pracy, mniejsze wynagrodzenia lub po prostu brak podwyżek.

Nie zawsze spowolnienie gospodarcze, a nawet krótka recesja, musi wiązać się z istotnym pogorszeniem sytuacji na rynku pracy. Ale nie jesteśmy jedyni, którzy wybrali taki sposób "radzenia" sobie z inflacją.

Boli mniej, ale będzie bolało dłużej?

Tak. Trwa próba rozciągnięcia bólu inflacyjnego na długi okres. I oczywiście można się spierać, co jest lepszą opcją, a co jest gorszą.

A gdybym poprosił o jasną opinię: dotarliśmy do ściany czy nad przepaść?

Ani tutaj, ani tutaj. Taka sytuacja można utrzymywać przez bardzo długi czas. Mamy przykłady gospodarek, które z wysoką inflacją mierzą się od lat, w których bezrobocie stopniowo rośnie, poziom życia spada, ale… sytuacja ta trwa przez lata.

Tylko z tego kursu trzeba kiedyś zawrócić. Z wielu rozwiązań po prostu można byłoby się wycofać, ale to w zasadzie nie wchodzi w grę dla żadnej opcji politycznej, gdy za rok są wybory. Biorąc pod uwagę np. sytuację na rynku energii, powinniśmy dzisiaj mówić o tym, że musimy wszyscy ograniczać zapotrzebowanie na prąd czy gaz. Przekaz jest jednak inny: niczego nie zabraknie, a jak zabraknie, to będą kolejne transfery.

A Krajowy Plan Odbudowy nie byłby dodatkowym bodźcem dla cen?

Zależy, jak na niego spojrzeć.

Jeżeli spojrzymy od strony oczekiwań kapitału zagranicznego, którego po prostu dzisiaj potrzebujemy ze względu na to, że mamy istotny deficyt handlowy, to uruchomienie KPO to zbliżenie do zachodu Europy, potrzebne inwestycje infrastrukturalne i napływ świeżego kapitału. Na pewno sytuacja polskiego złotego byłaby wtedy lepsza.

Perspektywy?

Niekorzystne dla inflacji. Ale wbrew pozorom to nie poziom szczytu inflacji jest kluczowy, tylko właśnie dalsza perspektywa. Na dobrą sprawę to, czy będzie 16 czy 20 proc. w styczniu czy w lutym, nie ma aż tak kluczowego znaczenia jak fakt, jakie są możliwości schodzenia z takiej inflacji. A moim zdaniem nie zbliżamy się do punktu, w którym można powiedzieć, że za dwa lata inflacja wróci do celu.

Mateusz Ratajczak jest dziennikarzem Wirtualnej Polski

gospodarka
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
WP magazyn