warto przeczytać
/ 77.115.150.* / 2008-12-01 18:08
Opcje walutowe to teraz sprawa rządu i KNF
Waldemar Borowski
blogger 01.12.08 15:08
Czytaj komentarze(0)
Polskie firmy, i zresztą nie tylko one, mają poważny problem z opcjami walutowymi i kontraktami forward. To co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się cudownym lekiem na umacniającego się złotego i potencjalną rentowność zagranicznych kontraktów, nagle stało się zagrożeniem dla bytu wielu spółek. Przykład KGHM z przed lat, szybko poszedł w zapomnienie. Inwestorzy odnoszą wrażenie, że jest to dopiero wierzchołek góry lodowej i jeszcze dużo, takich przysłowiowych „trupów z szafy”, zacznie wypadać w najbliższym czasie. Może w tym być sporo racji, bo jak pisałem w niedawnym artykule o Brazylii, tam problem ma jeszcze większą skalę i prawdopodobnie dotyczy ok. 200 firm. To jest teraz główny temat na wielu „emerging markets”, ogólnoświatowy.
Nie ulega wątpliwości, że to same firmy są w dużej części winne zaistniałej sytuacji. Niefrasobliwość zarządów i brak znajomości zasad funkcjonowania tego typu transakcji nie może być rozgrzeszeniem dla przedsiębiorstw, które lekką ręką podpisywały umowy zabezpieczające je przed umocnieniem polskiej waluty. Wydawało im się, że można zawrzeć każdy kontrakt z zagranicznym kontrahentem i nie ma znaczenia, czy dolar kosztuje 3 zł., czy 2 zł., bo i tak bank uzupełni różnicę, a zyski zostaną zachowane. Takie podejście graniczy z naiwnością. Banki nie są instytucjami charytatywnymi i przysłowiowym dobrym wujkiem, który sypnie w razie potrzeby groszem i zrekompensuje nam potencjalne straty. Banki to drapieżne instytucje finansowe, nastawione na zyski i zawsze staną na głowie, aby wyjść na swoje. To ich obowiązek.
W tym pokerze finansowym gra od samego początku była nierówna. Z jednej strony do stolika zasiedli zawodowcy, z drugiej amatorzy. Trudno oczekiwać, aby małe lub średnie firmy zatrudniały wybitnych specjalistów od instrumentów pochodnych. Na dodatek, to banki są aktywne na rynkach walutowych, w dużej mierze je kreują i kształtują kursy walut. Oceniając powstały problem, poważny problem, nawet postronnemu obserwatorowi rzuca się kilka pytań.
Jaki powód zaistniał do gwałtownego umacniania się złotego do dolara, franka szwajcarskiego, czy euro w poprzednim okresie? Jeśli otworzymy wykresy wielu lokalnych walut, to zobaczymy podobne zjawisko na forincie, czeskiej koronie, czy wielu tego typu walutach. Cofając się wstecz, łatwo odnaleźć całą lawinę pozytywnych rekomendacji, wydawanych tym walutom przez międzynarodowe instytucje finansowe. Głównym argumentem za dalszym umacnianiem się złotego i innych, miała być większa odporność tych gospodarek na obecny kryzys i duża różnica w stopach procentowych. Czy coś się w tym zakresie zmieniło?
Nagle w okresie wrzesień-listopad nastąpiło gwałtowne osłabienie walut z rynków wschodzących. Ponoć pieniądze wracały do mateczników i miało to związek z „carry trade”. Tylko, czy dolar i euro były wykorzystywane do tego typu transakcji? Raczej nie.
Firmy nie zwróciły należytej uwagi na pułapki jakie mogą je czekać w trakcie obowiązującego terminu realizacji takich transakcji, na ich asymetryczność i uprzywilejowaną pozycję banków. Teraz podnosi się larum. Pytanie jednak brzmi, kto kogo do tego namawiał. Czy jedna ze stron celowo roztaczała wizje przyszłych zysków, a drobnym maczkiem pisała o potencjalnych zagrożeniach? I czy sektor finansowy był równie aktywny w podpisywaniu podobnych umów z importerami, bo na to wskazywałaby logika.
Ostatnim znakiem zapytania jest, jakie banki uczestniczyły w tym procederze? Czy PKO BP lub Getin Bank, a więc te, które nie mają potężnego zagranicznego udziałowca, były równie aktywne na tym polu? Czy z jakichś bliżej nieokreślonych powodów, akurat one nie były operatywne w tym zakresie?
Jest problem, rodzą się też pytania, na które warto poszukać odpowiedzi. To leży w interesie naszych instytucji finansowych, a przede wszystkim firm, które wpadły w poważne tarapaty. Bo zupełnie możliwe, że to tylko fachowość i dalekowzroczność jednych, a brak kompetencji i naiwność drugich leżą u podstaw obecnego zamieszania. Gorzej jednak, jeśli była to przysłowiowa gra w pokera znaczonymi kartami, a takie gry są po prostu niedozwolone. W USA wezwania do stawienia się przed oblicze odpowiednich komisji kongresu już byłyby w drodze. W Polsce na szczęście też mamy jaskółkę normalności. Wypowiedzi premiera Pawlaka oraz zajęcie się tym problemem przez rząd to dobry znak, tylko czy słowa zamienią się w czyny? To rząd i KNF są władne wyjaśnienia, czy mieliśmy do czynienia tylko z grą rynkową, czy też była to jakaś forma nadużycia.