Oficer BOR, który 10 kwietnia był na lotnisku Siewiernyj powiedział, że wszystkie połączenia z tego dnia zniknęły z telefonów funkcjonariuszy.
Informuje o tym tygodnik „Newsweek”, który podaje także, że w momencie katastrofy na smoleńskim lotnisku był tylko jeden funkcjonariusz BOR. 10 kwietnia ambasadorowi Polski w Rosji Jerzemu Bahrowi towarzyszył Gerard K., który wraz z nim oczekiwał na przylot polskiej delegacji z Prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Jak pisze „Newsweek” nieprawdziwe były zatem słowa szefa BOR gen. Mariana Janickiego, który mówił, że na polską delegację czekało na lotnisku dwóch funkcjonariuszy, gdy tymczasem był tylko jeden, który w dodatku wypełniał obowiązki kierowcy. Mimo to gen. Janicki wielokrotnie podkreślał w mediach, że na lotnisku było dwóch oficerów BOR. Nawet wówczas, gdy prokuratura wojskowa w specjalnym oświadczeniu stwierdziła, że nie było żadnego.
Dopiero 16 listopada Gerard K. był przesłuchiwany przez prokuraturę. Dlaczego zwlekano z tym ponad 7 miesięcy? Nie wiadomo zwłaszcza, że zeznania funkcjonariusza są dramatyczne i rzucają nowe światło na wydarzenia w dniu katastrofy.
Z zeznań, do których dotarł „Newsweek” wynika m.in., że wszystkie połączenia z telefonów BOR-owców z 10 kwietnia zostały wykasowane. Gerard K. przyznał, że nie wie przez kogo ani dlaczego. Kontaktował się wówczas przede wszystkim z żoną i funkcjonariuszami BOR, którzy byli na cmentarzu katyńskim, prosząc, aby przybyli na miejsce tragedii. Zeznał ponadto, że będąc nieopodal miejsca katastrofy ani on, ani ambasador Bahr nie usłyszeli huku tupolewa. Powiedzieli im o tym Rosjanie z Federalnej Służby Ochrony.
Gerard K. powiedział także, że doszło do szarpaniny w miejscu katastrofy, gdy Omon zaczął wszystkich stamtąd przeganiać. Dopiero, gdy funkcjonariusz zaczął krzyczeć, że spadł polski samolot, jeden z wyższych stopniem oficerów uspokoił agresywnego Rosjanina.
[Ten komentarz został zgłoszony do usunięcia przez 1 osobę - tpc.]