Widzę to tak:
Kursanta na egzaminie zapytano, jak zareaguje w przypadku niekontrolowanego poślizgu na zakręcie w prawo, z którego to zakrętu wypadł szybko jadący TIR.
Odpowie, że skontruje kierownicą, celem wyprowadzenia auta zpoślizgu, ominie skutecznie wprawnym manewrem leżącego Tira i uratuje co najmniej dwadzieścia osób z płonącego budynku.
Wszystko jest bez sensu.
Jeżdżąc po moim ukochanym Słupsku za głowę się łapię, gdy widzę L-kę, gdzie instruktor kręci kierownicą, bo uczeń lub uczennica nie mają zamiaru zmieścić się na szosie.
Ronda, skrzyżowania, to ulubione miejsca zamachów na normalnych kierowców.
Tu pewnie ktoś podniesie raban, że każdy uczył się jeźdić itp. Ma rację, ale ja uważam, że taki delikwent, który nie potrafi ruszyć bez trzykrotnego zgaśnięcia silnika spod świateł, któremu instruktor pomaga skręcać, który jedzie piętnaście na godz, bo więcej się boi, nie powinien wyjechać w ogóle z placu manewrowego. Najpierw właśnie tam powinien opanować podstawy, czyli prowadzenie pojazzdu, a dopiero wtedy wyjeżdżać na ulicę. Dziś mamy do czynienia z taką sytuacją, że kurs składa się z 20 godzin jazdy dla każdego, bez względu na to, czy nauczył się jeźdić, czy nie. I wypuszczamy głąby na ulicę.
Tydzień temu byłem świadkiem śmiesznego zdarzenia; jechałem dwupasmową ulicą w centrum Słupska za traktorem, którego prędkość max to 30km/h. Nie denerwowało mnie to, bo wiem, że szybciej pan traktorzysta nie może a ma takie samo prawo jak ja poruszać się po drodze. Ale zatkało mnie, gdy pan z traktorka wrzucił lewy kierunkowskaz i migiem wyprzedził naukę jazdy. Obciach.
Konkluzja: nie wypuszczajmy na ulicę nieouczonych kierowców, którym nadal myli się hamulec z gazem