bartuś
/ 193.109.225.* / 2011-02-27 13:15
Dzwonek u drzwi zaterkotał dokładnie o 8:15 rano.
- Kogóż to licho niesie? - zdziwiłem się w myślach i niechętnie ruszyłem do przedpokoju. Nim doszedłem, zniecierpliwiony dzwonek odezwał się drugi i trzeci raz.
- Zara - krzyknąłem, i po chwili otworzyłem drzwi. Na progu stało, ni mniej, ni więcej, tylko zasapane Licho, na plecach niosąc Nadzieję. Patrzyłem na gości jak oniemiały.
- Może byś nas wpuścił? - wydyszało Licho. Pomny zasad dobrego wychowania grzecznie odsunąłem się, robiąc miejsce przybyłym. Licho stęknęło i postawiło na podłogę Nadzieję.
- Cześć, Bronimir - powiedziała.
- E... no cześć - odparłem. - Kopę lat - dodałem, bo faktycznie Nadzieja nie odwiedzała mnie już dłuższy czas. Spuściła skromnie oczy.
- Yhy.... My tylko na chwilę.... - zaprowadziłem ich do dużego pokoju i usiadłem na krześle. Wskazałem jednocześnie fotele, ale nie skorzystali z zaproszenia.
- Zatem mamy zaszczyt i przyjemność zaprosić cię na nasz ślub! - niemal wykrzyczała Nadzieja. O mało nie spadłem z krzesła.
- Cudownie, jak się cieszę! - ucieszyłem się nieszczerze, bo z mojej niewielkiej pensyjki ciężko wyżyć, a tu taki wydatek. - Trzeba to oblać! - ta propozycja była już jak najbardziej szczera, i płynęła prosto z serca. Za chwilę jednak uświadomiłem sobie, że w domu nie uchowało się ni kropli alkoholu.... - Skoczę po flaszkę, poczekajcie chwilę.
- Siedź, siedź, na dole mój synek na nas czeka w samochodzie, to pobiegnie - powiedziała Nadzieja i wyjęła komórkę. Wybrała numer, zleciła zakup i już po chwili dzwonek u drzwi zadzwonił po raz kolejny. Otworzyłem - na progu stał wymizerniały młodzieniec z butelką wódki. Podał mi ją bez słowa i powoli zszedł po schodach. Na mój widok z jedną raptem flaszką Licho jęknęło.
- Cóż zrobisz.... - załamałem ręce. - Wyślij głupiego po wódkę, to przyniesie pół litra....
- Nie od dziś wiadomo, że Nadzieja matką głupich - powiedziało Licho z dezaprobatą, ale już ochoczo otwierające butelkę.
- Po ojcu takie głupie - zmarszczyła się Nadzieja, ale nie kontynuowała.
- A kto jest ojcem? - spytałem z ciekawości.
- Licho wie - odparła. - Ale nie powie.
Polałem. Wyciągnąłem paczkę marlboro.
- Pal Licho - podsunąłem paczkę. Nie musiałem powtarzać. Polaliśmy ponownie. Poziom cieczy w butelce niebezpiecznie zbliżał się do dna.
- Tu niedaleko Rysiek taki metę ma, wódki tam do licha - powiedziało Licho. - Skoczę, przyniosę więcej gorzałki.
- Licho nie próżnuje - Nadzieja uśmiechnęła się do narzeczonego.
- Może lepiej ze sklepu? - wyraziłem wątpliwość. - W końcu na mecie zanieczyszczone badziewie czasem leją....
- Nie bój się - uspokoiła Nadzieja. - Złego Licho nie weźmie.
*
- Och, do licha ciężkiego.... - wychrypiałem usiłując skoncentrować wzork na mętnej postaci usilnie potrząsającej mnie za ramię. Zogniskowałem wzrok na Nadziei.
- Wstajemy - uśmiechnęła się.
Rozejrzałem się po pokoju, w którym poprzedniego wieczoru musiały mieć miejsce ciężke walki pomiędzy Vietkongiem a Marines. Gdzieś w kącie pod kocem majaczył niekształtny kształt. Nadzieja podreptała do niego i zaczęła delikatnie tarmosić.
- Nie budź Licha - z zaschniętego gardła wydobyłem ledwie niemrawy szept.
- Licho nie śpi - odpowiedziało Licho równie zbolałym głosem. Zrzuciło z siebie koc i z trudem usiadło. - Matko....
- Aleśmy się wczoraj schlali, co Licho? - spytałem, jednocześnie krążąc w poszukiwaniu czegokolwiek mokrego. Nadzieja poratowała mnie szklanką żółtawego bimbru. Wypiłem na jeden haust, żołądek przez chwilę się buntował, ale po chwili zrobiło mi się o niebo lepiej. - Ale ty masz łeb do picia - spojrzałem na nią z uznaniem. - Wczoraj wydawałaś się zupełnie trzeźwa.
- Nadzieja zawsze umiera ostatnia - powiedziało Licho. - No, pokładamy nadzieję że będziesz na ślubie?