„Jesteśmy (prawie) w recesji”. „Amerykanie zaciskają pasa”. „Największy kryzys od II Wojny Światowej” – lamentują niektórzy guru inwestycyjni. Nie dziwię się, że na świecie chętnych na
akcje chwilowo brak. Najgłośniej krzyczą 82 letni były szef Fed-u, Alan Grenspan (dzisiaj doradza dużemu funduszowi hedgingowemu) i miliarder Warren Buffet, który zaraz po tym, jak ogłosił recesję w USA, zainwestował w branżę ubezpieczeniową (sic!).
Zastanawia mnie jedno. Czy w recesji możliwy jest wzrost sprzedaży detalicznej, która wpływa na PKB w blisko 70 proc., i to aż o prawie 9 proc. (liczona rok do roku)? I jeszcze ten PKB. W III kw. rósł w USA o prawie 5 proc., zaś IV kw. (z reguły najsłabszym w Stanach) o 0,6 proc. (wstępne dane). Rok temu było równie słabo, ale pesymistów nie tak wielu. To mocno uproszczone spojrzenie na gospodarkę USA. Jednak dane sugerują co najwyżej jej spowolnienie. Do recesji – czyli dwóch kwartałów z rzędu o ujemnym PKB – droga jeszcze bardzo daleka.
To oczywista oczywistość, że źródłem obecnej niepewności jest amerykański rynek hipoteczny. Kilka tygodni temu wpadł mi w ręce raport jednego z banków inwestycyjnych. Wynikało z niego, że drożejące kredyty dopadły co piątego Amerykanina, który w ostatnich kilku latach wziął kredyt hipoteczny i co dwunastego, który obecnie ma kredyt hipoteczny. Dużo to, czy mało? Patrząc na doniesienia niektórych mediów, barwnie opisujących przejęcie przez banki domostw biedniejszych Amerykanów, to wręcz katastrofa. Tymczasem w moim odczuciu to stanowczo za mało, by największą światową gospodarkę wprowadzić w recesję. Patrzę na indeks Dow Jones U.S. Real Estates wyliczany przez giełdę nowojorską. Od 2003 roku do szczytu w lutym 2007 wzrósł on o 143 proc. Tu aż prosiło się o korektę. Od lutego indeks ten stracił mniej niż jedna trzecia wartości. Dla porównania WIG-deweloperzy zanurkował od czerwca o połowę. A Polska gospodarka bezwstydnie kwitnie.
Nie znam bardziej wirtualnego świata finansów niż amerykański. Tu na jednego dolara przypada kilkadziesiąt wirtualnych. Wystarczy, że jedno ogniwo rozdmuchanego systemu finansowego zostanie nadwyrężone, by pozostałe groźnie zatrzeszczały. To obserwujemy obecnie. Instytucje, które mają w portfelach obligacje zabezpieczone niedającymi się wycenić nieruchomościami, nie są w stanie w jednej chwili wypłacić pieniędzy zdesperowanym klientom ryzykownych funduszy. Nie znaczy to jednak, że wartość takich obligacji (jednostek) równa się zero. Patrząc na hojność i możliwości amerykańskiego Fed-u na pewno sprawnie załata powstałą dziurę.
Trudno doszukać się recesji w twardych danych. Wydaje mi się, że siedzi ona tylko w głowach niektórych analityków. Socjologowie znają pojęcie samospełniających się przepowiedni. Tak jest i tym razem, gdy „recesja” udziela się zwykłym obywatelom, co potwierdzają najgorsze od lat różnego typu wskaźniki nastrojów! Ale co z tego? Dla mnie to wciąż za mało, aby obwieścić amerykańską recesję. Zresztą wątpiących w nią nie brakuje nawet za oceanem. Ostatnio szczególnie ujęła mnie ironiczna wypowiedź maklera z USA, na którą trafiłem szperając w necie: „Ogłosili recesję? To dobrze. Trzeba kupować, bo wydumana recesja jest już w cenach”.
Obstawiam optymistyczny scenariusz, że lada tydzień „amerykańska recesja” zostanie odwołana. Impulsem będzie rosnąca konsumpcja, w tym eksport dóbr napędzany historycznie słabym dolarem. Pojawią się też efekty planu ratunkowego dla najuboższych, wdrożonego w lutym przez rząd USA, oraz inflacji dolarów, którymi Fed zalewa obecnie rynek finansowy. Zaś najmocniejszym antidotum okażą się wybory prezydenckie. Mega event już w listopadzie, ale boje o fotel prezydencki na dobre zaczną się zapewne pod koniec wakacji. Do tego czasu Amerykanie muszą zapomnieć o „recesji”. W przeciwnym razie rządzący Republikanie nie mieliby po co wystawiać swojego kandydata.
artykul z pb.