Zacznę przekornie. Radosław, dlaczego mamy wierzyć, że akurat Ty powiesz nam, jak jest naprawdę?
Zdarza się, że klienci też mnie o to pytają. Jakkolwiek banalnie by to brzmiało, chciałbym, żeby inwestycje nie opierały się na wierze i marketingu, ale na twardych danych i uczciwych zapisach w dokumentach. Ale rozumiem, że pytanie dotyczy mojego CV. Jako ekspert na rynku kapitałowym pracuję od 2005 roku.
Jestem akcjonariuszem jednego z domów maklerskich oraz zasiadałem w zarządach instytucji finansowych. Stoi za mną doświadczenie, ale stoją za mną także wyniki.
Bo właśnie wyniki w sprzedaży platform inwestycyjnych zdecydowały o tym, żeby zostałem szybko wchłonięty przez rynek kapitałowy. Miałem okazję sprzedawać wiele instrumentów, współpracując ze znanymi instytucjami finansowymi. Nie osiągnąłem tego, mówiąc klientom, co chcą usłyszeć. Ale mówiąc im, jak jest naprawdę.
Czyli jesteś przeciwnikiem marketingowego podejścia do finansów?
Zależy, jak zdefiniujesz marketing. Mówię o tym, że każdego dnia analizuję oferty inwestycyjne dostępne na rynku. Nie mogę uwierzyć, że nadal spotykam się z rozwiązaniami, które skupiają się na tym, że wiele obiecują, ale są kompletnie pozbawione merytorycznej treści. Najgorsze, że czasem intencjonalnie wprowadzają odbiorców w błąd.
Przykład? Obiecywanie nieadekwatnej stopy zwrotu w stosunku do poziomu ryzyka. To psuje rynek, wprowadza zamęt i na dobrą sprawę nikt na tym nie korzysta.
Nie za ostro? Jakieś przykłady?
Oczywiście. Weźmy choćby to, na co w ostatnim czasie także regulator najczęściej zwraca uwagę, czyli inwestycje typu condo, tzw. weksle inwestycyjne czy też inwestycje w udziały lub akcje nienotowane na GPW. Te ostatnie w gruncie rzeczy można nazwać quasi-obligacjami. Na pierwszy rzut oka większość propozycji inwestycyjnych na ogół wygląda atrakcyjnie. Wygląda, bo haczyk tkwi w tym, że nie każdy potrafi zweryfikować te propozycje, właściwie ocenić.
OK. To weźmy na warsztat quasi-obligacje? Czego mamy się bać?
Proszę bardzo. Zazwyczaj chodzi o kilka tricków, które stosuje się przy oferowaniu udziałów. Są to wybrane treści znanych ofert i haczyki, na których łowi się inwestorów. Zwracam uwagę na słowa klucze, które maskują "atrakcyjność".
Pierwsze to: "Inwestor otrzymuje akt notarialny objęcia udziałów". Dlaczego podkreśla się ten fakt i sztucznie podbija jego rangę, skoro sprzedaż udziałów spółki w formie aktu notarialnego nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem inwestowanych środków?
Ale brzmi, jakby było bardziej bezpiecznie. A nie jest.
Kolejnym trikiem są określenia typu: "udziały spółki celowej" oraz "zysk dla danego projektu jest z góry określony". Tyle że prawda jest taka, że posiadając udziały lub akcje, jesteśmy wystawieni na pełne ryzyko, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dlaczego w takim razie zysk jest z góry ograniczany? A skoro już tak jest, to czy tego oczekuje inwestor, podpisując umowę gwarancji stóp zwrotu?
Inwestujemy po to, żeby zyskać, więc może dlatego to działa?
Przeanalizujmy możliwe scenariusze. W wariancie skrajnego niepowodzenia inwestor straci cały kapitał, bo jest udziałowcem ponoszącym najwyższe ryzyko. W przypadku, gdy projekt zakończy się sukcesem, "zdobędzie" on swój zysk ograniczony do wysokości gwarancji.
To tylko dwa przykłady, jednak na rynku jest ich zdecydowanie więcej. Żeby nie być gołosłownym, posłużę się przykładem pewnego funduszu hipotecznego, który ostatnio został wpisany na listę ostrzeżeń publicznych KNF, czyli w rejestrze, w którym są podmioty, co do których działalności, komisja ma zastrzeżenia lub prowadzi postępowanie. Stosowane przez ten fundusz konstrukcje prawne oraz formy finansowania są niebezpieczne – uznał KNF.
Ja nawet poszedłbym dalej. Moim zdaniem wprowadzać w błąd może np. używanie w kontekście zabezpieczeń słowa "weksel", które kojarzy się z najwyższym poziomem bezpieczeństwa. A wymienne stosowanie czy przyrównywanie go do słowa "obligacje" jest manipulacją.
Takie właśnie złe praktyki na rynku powodują, że papier wartościowy znaczy tyle samo co papier toaletowy. Nie chcę się na to godzić. Dlatego zanudzam detalami, które brzmią nieatrakcyjnie. Ale na końcu dają atrakcyjny zysk.
Czy w takim razie nazwijmy to "prawdziwe obligacje" i towarzyszący im nadzór KNF zapewniają wyższe bezpieczeństwo?
Moim zdaniem najczęściej tak, ale jest to jednocześnie trochę bardziej skomplikowane. Jak się okazuje, nie tylko pożyczki, weksle czy też inne konstrukcje prawne mają swoje "ukryte" wady. Możemy się ich doszukać również w obligacjach, których twórcami są instytucje finansowe nadzorowane przez KNF.
Żeby to wyjaśnić, podam przykład obligacji pewnej spółki – na potrzeby tej rozmowy – nazwijmy ją XYZ, która realizuje projekty związane z rynkiem nieruchomości specjalistycznych, niszowych. W mojej ocenie obligacje te są dowodem na to, że na rynku finansowym nadal możemy spotkać się z brakiem profesjonalizmu, najdelikatniej rzecz ujmując.
Co masz na myśli i jaki widzisz problem?
Jednym z głównych problemów są zapisy w dokumentacji emisyjnej.
Kto w takim razie jest twórcą takiej dokumentacji?
W rzeczywistości bywa różnie, aczkolwiek zdecydowanie powinna to być wysoce wyspecjalizowana kancelaria prawna, która ma doświadczenie w tworzeniu tego typy dokumentów i robi to na co dzień. Niestety, jest to na ogół droga usługa, w związku z czym często spotyka się dokumenty, które zostały stworzone z szablonu, np. przy użyciu własnych zasobów po linii najmniejszego oporu, głównie ze względu na oszczędności.
Czy to jedyny problem?
Nie. Przed podjęciem decyzji inwestycyjnej przede wszystkim powinniśmy zweryfikować komu powierzamy środki i z kim mamy do czynienia. Czy z osobami uczciwymi, jaką mają historię działalności i czy wywiązywali się ze swoich zobowiązań. Czy przypadkiem nie jest tak, że ktoś nas przed kimś ostrzega.
W dobie Internetu nie widzę problemu, aby takie informacje rzetelnie weryfikować. W przytoczonym wyżej przykładzie, w okuł grupy XYZ krążą osoby, które jeszcze nie tak dawno widniały na liście ostrzeżeń publicznych KNF. Tego typu zjawiska zmuszają do refleksji.
Idąc dalej, powinniśmy upewnić się, czy w ogóle istnieje i czy dobrze rozumiemy źródło spłaty. To kwestia dużo ważniejsza niż zabezpieczenia.
Przewidywalność posiadania środków pieniężnych zapewniających zdolność wykupu obligacji to kluczowy aspekt weryfikacji inwestycji w tego typu instrumenty. Wymaga to wiedzy specjalistycznej i branżowej. Na powyższe składa się ocena wielu czynników, ale wszystko zaczyna się od biznesplanu i prawdopodobieństwa jego wykonania.
W omawianym przez nas przykładzie spółka XYZ wyemitowała obligacje, będąc w początkowej fazie rozwoju i przy relatywnie ograniczonym wkładzie własnym właścicieli. W mojej ocenie wybór tej formy finansowania, który kojarzy się z niskim poziomem ryzyka, wprowadzał w błąd, jednocześnie umożliwiając dotarcie do szerokiego grona inwestorów nieakceptujących podwyższonego ryzyka.
W przypadku emisji akcji chętnych do zainwestowania w ten projekt byłoby zdecydowanie mniej. Fakt, że wyemitowane obligacje były na granicy restrukturyzacji, to dowód i skutek powyższego. Obligatariusze rozważali wejście w proces restrukturyzacji.
Czy w takim razie nie jest tak, w uproszczeniu, że wszystko sprowadza się do wynagrodzenia ryzyka przez odpowiednio wysoką stopę zwrotu?
Częściowo tak, choć jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Moim zdaniem, jak już wcześniej wspomniałem, w przypadku spółki XYZ bardziej adekwatne byłoby finansowanie typu Venture.
Capital niż na ogół dużo niżej oprocentowane obligacje. Oczywiście powinna tej inwestycji towarzyszyć wyższa stopa zwrotu, ale to nie wszystko. Ważne są jeszcze takie aspekty, jak horyzont inwestycyjny i sposób wyjścia z inwestycji, a w mojej ocenie w nich inwestorzy również mogli zostać wprowadzeni w błąd.
Co więcej, bywa, że – przykładowo – prezes zarządu emitenta nie wywiązuje się ze zobowiązań złożonych inwestorom, a nawet może rodzić się podejrzenie, że dysponuje środkami niezgodnie z wystawionym mandatem. Dochodzi w takich przypadkach do łamanie kowenantów i przeciąganie trwającego procesu restrukturyzacji. To zresztą tylko część nieprawidłowości, na które natrafiają obligatariusze. Składane im propozycje są najzwyczajniej nie do przyjęcia.
A co na to nadzór KNF?
Na szczęście zmiany prawne, które widzimy na rynku kapitałowym w ostatnich latach, znacząco zwiększają jakość i bezpieczeństwo papierów wartościowych. Widzimy też wzmożone działania KNF, które należy rozpatrywać jako dobre.
Ponadto na rynku istnieją dobre rozwiązania będące alternatywą dla quasi-obligacji, w których to profesjonalni zarządzający weryfikują za inwestorów niezwiązanych aktywnie z rynkiem finansowym, jakość papierów wartościowych, biorąc na siebie odpowiedzialność za formułowane rekomendacje lub decyzje inwestycyjne. Są to wysokiej klasy specjaliści, potrafiący prawidłowo zidentyfikować i ocenić ryzyka, w zamian generując adekwatną stopę zwrotu. Większość podmiotów świadczących takie usługi to jedne z największych firm na świecie, w których pracują eksperci posiadający zasłużoną renomę.
Na szczególną uwagę zasługują również platformy inwestycyjne, o których wspominałem na początku. Są to rozwiązania, które pozwalają na ogromną dywersyfikację portfela, przy zachowaniu dużej płynności. Szybkość konwersji i zmian strategii portfelowych oraz korzyści prawno-podatkowe dodatkowo zwiększają ich atrakcyjność, pozwalając generować ponadprzeciętne stopy zwrotu, jednocześnie chroniąc kapitał przed inflacją. Warto również zaznaczyć, że są to duże firmy o znanych markach na rynku, istniejących od wielu lat, nadzorowane przez KNF.
To kiedy w takim razie wierzyć oferującym papiery wartościowe?
Kiedy mówią nie tylko o zyskach, ale o źródłach spłaty i zabezpieczeniach w razie niepowodzenia. Bo realne zabezpieczenia nie są w akcie notarialnym, tylko w zapisach dokumentów emisyjnych, które pokazują, kto w pierwszej kolejności będzie spłacany w razie fiaska. To szczególnie ważne, bo zabezpieczenia powstają dopiero w trakcie życia obligacji. Ale to już temat na inną rozmowę.
Materiał sponsorowany przez Togetair