Od marcowego dołka na 666,79 punktów indeks S&P500 zdrożał niemal o 50%. Tymczasem jak podaje Mark Hulbert insiderzy wykorzystują te zwyżki do sprzedaży swoich akcji i to na niespotykaną skalę od 2007 roku, kiedy hossa w pełni kwitła, a właściwie jej owoce dojrzały do spadku z drzewa.
Najpierw zacznijmy od określenia kim są insiderzy według definicji Hulberta? Należą do nich wszyscy kluczowi pracownicy, członkowie zarządów spółek oraz akcjonariusze posiadający istotne pakiety akcji danej firmy, czyli w większości przypadków ludzie, którzy najlepiej wiedzą jak ocenić kondycję danego przedsiębiorstwa obserwując je na codzien od wewnątrz. Łatwo śledzić ich działania ponieważ są oni zobligowani przez amerykański organ nadzoru nad giełdami SEC do raportowania wszelkich zakupów lub sprzedaży papierów wartościowych. Na dodatek wszystkie te dane zbierają wyspecjalizowane firmy, które je potem analizują i prezentują szczegółowe raporty.
Jedna z takich publikacji ukazała się w tym tygodniu. Według Vickers Weekly Insider Report stosunek sprzedających do kupujących insiderów w zeszłym tygodniu wyniósł 4,16:1, czyli najwyżej od października 2007 roku. Oczywiście dane te są bardzo zmienne i wahają się z tygodnia na tydzień. Z tego powodu podająca ten wskaźnik firma Argus Research podaje też średnią z ośmiu tygodni i ta też jest na najwyższym poziomie od jesieni 2007 roku (2,69:1).
Dla porównania szybkości zmian w nastawieniu Hulbert przypomina, że jeszcze w kwietniu Vickers wynosił 0,72:1, czyli insiderzy chętniej wtedy kupowali
akcje własnych spółek niż je sprzedawali. Czy widząc taką zmianę wszyscy powinni rzucić się do sprzedaży akcji? Niekoniecznie.
Po pierwsze z badań przeprowadzonych przez Johna Graya i Michaela Burke’a publikujących newsletter „Intelligent investor” wynika, że insiderzy sprzedają ze wzmożoną prędkością na długo przed średnioterminowym szczytem cen akcji, przeciętnie aż o 12 miesięcy za szybko. Poza tym insiderzy mogą się mylić jak wszyscy.
Wydaje się, że na ich zachowanie większy wpływ ma pokusa do realizacji szybkiego zysku. W końcu pakiet akcji warty w marcu około 100 000 dolarów jest teraz wyceniany średnio na ponad 140 000 dolarów, więc sprzedaż na przykład 20-30% posiadanych akcji oznacza dla insidera zrealizowanie konkretnego zysku i nadal pozostawienie na rachunku pakietu o wartości 100 000 dolarów. Co więcej, wielu z nich dostało
akcje w ramach realizacji programów opcji menadżerskich, czyli poniesiony koszt był znikomy, a takie pieniądze bardzo kuszą, tym bardziej w tak niepewnej sytuacji zarówno na rynku pracy, w gospodarce i wreszcie na giełdzie.
Nikt nie wie kiedy kryzys rzeczywiście się skończy i co tak naprawdę wyrośnie z zielonych pedów (może jednak perz?). Tymczasem otrzymali prezent od losu w postaci rajdu cen zorganizowanego w dużej mierze pod wezwaniem spekulantów z banków inwestycyjnych, którzy także raczej nie zastanawiali się czy gospodarka wychodzi z dołka czy nie, tylko ciągnęli kursy akcji za uszy, aby poprawić wyniki swoich instytucji i w efekcie zgarnąć sowite bonusy.
Należy raczej przyjąć do wiadomości, że trwający wyścig na rynku akcji powoli traci impet, bo raczej nikt nie wierzy, że takie szalone tempo da się utrzymać przez kolejne miesiące, bo znaczyłoby to ni mniej, ni więcej, ale powrót indeksu S&P500 do poziomów sprzed dwóch lat przed końcem tego roku, a to już raczej przekracza możliwości nawet najpotężniejszych spekulantów, którzy po drodze zostaliby zasypani miliardami akcji.