Polski Ład. To nie jest rewolucja. Buntują się tylko najbogatsi?
- Polski Ład to nie jest ewenement, rewolucja, ale przyjęcie pewnej normy – ocenia w rozmowie z PAP prezes Ośrodka Analiz Cegielskiego. Ekspert twierdzi, że rozwiązania podatkowe w Polskim Ładzie zbliżają nas do rozwiązań przyjętych na Zachodzie, a sprzeciwia się im tylko 10 proc. społeczeństwa, które mają wpływ na opinię publiczną.
- Można różnie oceniać te zmiany, można śmiać się z tego, że korzyści dla osób najmniej zarabiających to czasem kwoty kilkudziesięciu lub niewiele ponad stu złotych, natomiast z całą pewnością wątpliwości nie ulega to, że większość Polaków wskutek tych zmian będzie jednak zarabiała więcej niż dotychczas – podkreślił w rozmowie z PAP prezes Ośrodka Analiz Cegielskiego, Tymoteusz Zych.
Według Zycha Polski Ład wpisuje się w kierunek przyjęty przez większość państw europejskich. "Nie jest to ewenement, rewolucja, ale przyjęcie pewnej normy. Można się z nią nie zgadzać, ale nie można tego kwestionować" - stwierdził.
"Polski Ład" już namieszał. Zgłaszają się pierwsze "ofiary"
Pytany o to, jak ocenia PŁ, Zych odpowiedział, że w przestrzeni publicznej zwraca się uwagę na pewne "punktowe problemy" związane z Polskim Ładem, w szczególności na to, że osoby lepiej zarabiające będą łącznie płacić wyższą kwotę podatków i składek niż to do tej pory.
Dodał, że tego typu narracje przyćmiewają istotę reformy, która upodabnia polski system podatków i ubezpieczeń do rozwiązań funkcjonujących w krajach Europy Zachodniej.
Jak wskazał, przyjęte rozwiązania polegają na "wyraźnie progresywnym opodatkowaniu", w ramach którego osoby najlepiej zarabiające są obciążone proporcjonalnie wyższymi obciążeniami. Zarazem - jak mówił - do "adekwatnego poziomu" podwyższana jest kwota wolna od podatku.
Zdaniem Zycha dzięki podwyższeniu progu podatkowego szczególnie dużo zyskają małżeństwa i osoby samotnie wychowujące dzieci.
- Wiemy, że grupa około 10 procent Polaków, która straci na Polskim Ładzie, jest z tego niezadowolona, co jest całkowicie zrozumiałe - przyznał.
Wskazał przy tym, że mowa o grupie mającej "znacznie większy wpływ na funkcjonowanie opinii publicznej niż pozostałe 90 procent".