Co zrobić, żeby rodziło się więcej dzieci? Istnieją sprawdzone sposoby [OPINIA]
W dzisiejszym świecie dzieci można uznać za dobro publiczne. Oznacza to, że korzyści płynące z ich wychowania wykraczają poza prywatną sferę rodziny i przynoszą realne zyski całemu społeczeństwu. Trzeba dążyć do tego, żeby indywidualne decyzje rodziców były zbieżne z interesem społeczeństwa — przekonuje w opinii dla money.pl dr Oliwia Komada.
Opinia dr Oliwii Komady, ekonomistki z think-tanku GRAPE, powstała w ramach projektu #RingEkonomiczny money.pl. To format dyskusji na ważne, ale kontrowersyjne tematy społeczne i ekonomiczne. W jedenastej edycji Ringu debatujemy o malejącym wskaźniku dzietności w Polsce i konsekwencjach tego zjawiska. Zastanawiamy się, czy państwo powinno prowadzić politykę zwiększającą dzietność i czy jest w stanie skutecznie to robić. Równolegle z opinią dr Komady publikujemy tekst dr hab. Pawła Kubickiego, prof. SGH, i jego współpracowników z Katedry Polityki Społecznej. Wprowadzeniem do debaty jest analiza Grzegorza Siemionczyka, głównego analityka money.pl, który omawia wyniki ankiety wśród ekonomistów na temat polityki pronatalistycznej.
Polska od blisko 30 lat zmaga się z problemem niskiej dzietności. Według majowych danych GUS, współczynnik dzietności (TFR – średnia liczba dzieci, która prawdopodobnie przypadnie na kobietę w wieku rozrodczym) wynosi zaledwie 1,1 – to jeden z najniższych wyników wśród państw OECD. Aby zapewnić zastępowalność pokoleń, TFR powinien wynosić 2,1. W Polsce nie osiągamy tego poziomu od 1991 roku.
To nie tylko statystyka, ale realne wyzwanie – aż 88 proc. ekonomistów biorących udział w "Ringu Ekonomicznym money.pl" uznało niską dzietność za poważny problem gospodarczy, 79 proc. z nich popiera interwencję państwa, aby dzietność zwiększyć, ale tylko 59 proc. wierzy w jej skuteczność.
Dlaczego niska dzietność to gospodarczy kłopot?
Na pierwszy rzut oka mniejsza liczba dzieci może wydawać się korzystna – to mniejsze obciążenie obowiązkami opiekuńczymi, co w krótkim okresie oznacza więcej rąk do pracy. W dłuższej perspektywie niska dzietność prowadzi jednak do starzenia się społeczeństwa, co rodzi wyzwania w kontekście rynku pracy oraz stabilności finansów publicznych. Eurostat prognozuje, że do 2050 roku w Polsce na jedną osobę w wieku 65+ przypadnie niespełna dwie osoby w wieku produkcyjnym (20-64 lata). Dla porównania dziś ta proporcja wynosi 3,3 do 1. Przy obecnych niskich współczynnikach dzietności rzeczywiste obciążenie demograficzne jeszcze większe.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wymierający zawód? "Na pewno". Oto jak wygląda praca listonosza
Migracja i wyższa produktywność mogą nieco zamortyzować spadek dzietności, ale łatwo nie będzie. Spadek dzietności to trend globalny, a o migrantów rywalizować będą wszystkie starzejące się gospodarki. Polska, bez długofalowej strategii migracyjnej, może pozostać w tyle.
Pewną nadzieję daje rewolucja technologiczna – automatyzacja i AI mogą zrekompensować braki kadrowe i podnieść produktywność. Ekonomiści Daron Acemoglu (MIT) i Pascual Restrepo (Boston University) wskazują, że spadek liczby osób w wieku produkcyjnym może stać się impulsem do przyspieszonej automatyzacji, co w efekcie zwiększy produktywność.
Mniej ludzi to mniej pomysłów, jak rozwiązać ważne problemy
W Polsce sytuacja jest jednak bardziej złożona. Z jednej strony mamy relatywnie dobrze wykształcone społeczeństwo, co sprzyja adaptacji do nowych technologii. Z drugiej – nakłady inwestycyjne pozostają na niskim poziomie, a bez kapitału trudno mówić o powszechnej automatyzacji. Transformacja ta może więc okazać się trudna i rozciągnięta w czasie.
Nie brakuje też ostrzeżeń. Część ekonomistów, jak Charles Jones ze Stanford University, zwraca uwagę, że starzejące się społeczeństwa mogą być mniej innowacyjne, co w dłuższej perspektywie prowadzi do spowolnienia tempa wzrostu gospodarczego. Według Jonesa spadająca liczba ludności może oznaczać także mniej nowych idei, a to grozi stagnacją standardu życia.
W warunkach obowiązywania systemu repartycyjnego – zarówno w emeryturach, jak i ochronie zdrowia – dzieci można uznać za dobro publiczne. Oznacza to, że korzyści płynące z ich wychowania wykraczają poza prywatną sferę rodziny i przynoszą realne zyski całemu społeczeństwu. Rodzice, podejmując decyzję o powiększeniu rodziny, kierują się przede wszystkim prywatnymi kosztami i korzyściami – zarówno finansowymi, jak i emocjonalnymi. W tej kalkulacji zazwyczaj nie uwzględniają jednak faktu, że w przyszłości ich dzieci będą płacić składki i podatki, finansując tym samym systemy, z których korzystać będzie całe społeczeństwo.
Poziom dzietności, który wynika z indywidualnych decyzji, może być więc zbyt niski z punktu widzenia interesu społecznego. W takiej sytuacji zasadna staje się interwencja państwa – czyli prowadzenie polityki, która wspiera rodziny i zachęca do posiadania dzieci. By takie działania były skuteczne, kluczowe jest zrozumienie mechanizmów, które wpływają na decyzje o rodzicielstwie. Dopiero wtedy można projektować narzędzia, które realnie zwiększają skłonność do posiadania potomstwa.
Ekonomia rodziny, czyli skąd się biorą dzieci
Ekonomia rodziny zyskała na znaczeniu dzięki pracom noblisty Gary’ego Beckera, To on jako pierwszy próbował odpowiedzieć na dwa kluczowe pytania: dlaczego liczba dzieci spada wraz ze wzrostem zamożności społeczeństw oraz dlaczego osoby dobrze sytuowane mają zazwyczaj mniej dzieci, mimo że – jak mogłoby się wydawać – dzieci są dla nich źródłem radości.
Becker zaproponował model, w którym gospodarstwa domowe podejmują decyzje zarówno o liczbie dzieci, jak i o ich "jakości" – rozumianej jako inwestycje w edukację, zdrowie czy rozwój. Zgodnie z tym podejściem, wraz ze wzrostem dochodów rośnie także preferencja dla jakości kosztem liczby dzieci. Dodatkowo, dzieci "kosztują" nie tylko pieniądze, ale też czas. Im wyższe zarobki rodziców, tym droższy staje się ten czas, co przekłada się na mniejszą liczbę dzieci. Model ten tłumaczył m.in., dlaczego w przeszłości kobiety z wyższym wykształceniem miały zazwyczaj mniej dzieci niż ich rówieśniczki z niższym poziomem edukacji.
W ostatnich dekadach wiele z tych prawidłowości przestało jednak dobrze opisywać rzeczywistość w krajach rozwiniętych. Matthias Doepke (London School of Economics) i współautorzy pokazują, że dziś to właśnie w bardziej zamożnych państwach obserwujemy wyższą dzietność. Co więcej, kobiety z doktoratem niekoniecznie mają mniej dzieci niż te, które zakończyły edukację na poziomie szkoły średniej.
Z czego to wynika? Kluczowe okazują się rozwiązania instytucjonalne.
Co można zrobić, by dzieci było więcej?
Współczesne gospodarki oferują szerszy dostęp do usług opiekuńczych – takich jak żłobki i przedszkola – co pozwala rodzicom, zwłaszcza matkom, łączyć życie zawodowe z wychowaniem dzieci. Analizy Claudii Olivetti (Boston College) i Barbary Petrongolo (Queen Mary University London) pokazują, że wyższe wydatki publiczne na wczesną edukację i opiekę nad dziećmi są pozytywnie skorelowane zarówno z wyższym współczynnikiem dzietności, jak i z większym udziałem kobiet na rynku pracy. Podobne zależności zauważono w danych mikroekonomicznych – reformy zwiększające dostępność opieki wczesnoszkolnej w Niemczech, Norwegii czy Włoszech przyczyniły się do wzrostu dzietności. Trzeba jednak zaznaczyć, że choć efekty były pozytywne, to relatywnie niewielkie.
Jak zauważają Matthias Doepke i Fabian Kindermann (University of Regensburg), decyzje prokreacyjne często komplikują się w sytuacjach, gdzie podział obowiązków opiekuńczych w związku jest nierówny. Brak porozumienia w tym zakresie może prowadzić do konfliktów i ostatecznie obniżać szansę na powiększenie rodziny. Normy społeczne wpływają też na możliwość godzenia ról – w krajach, gdzie dominuje przekonanie, że matki małych dzieci powinny zostać w domu, obserwuje się większą tzw. karę za macierzyństwo (motherhood penalty), czyli spadek dochodów kobiet po urodzeniu dziecka.
W odpowiedzi na te wyzwania niektóre państwa, w tym Polska, wprowadzają rozwiązania promujące większe zaangażowanie ojców, np. nieprzenoszalne urlopy rodzicielskie. Choć w teorii mogą one sprzyjać wyższej dzietności, to badania empiryczne wskazują raczej na pozytywny wpływ na relacje rodzinne i rozwój dziecka niż na liczbę urodzeń.
Podsumowując, niska dzietność w Polsce to nie tylko wyzwanie demograficzne, ale również poważny problem gospodarczy. Malejąca liczba urodzeń budzi uzasadnione obawy o przyszłość rynku pracy, stabilność finansów publicznych i tempo wzrostu gospodarczego. Choć migracja i rozwój technologii mogą częściowo łagodzić skutki starzenia się społeczeństwa, bez spójnej polityki rodzinnej i głębszych zmian społecznych będzie to niewystarczające. Doświadczenia innych krajów pokazują, że kluczowe są działania umożliwiające godzenie pracy zawodowej z rodzicielstwem.
Warto jednak pamiętać, że decyzje o posiadaniu dzieci są złożone i zależą od wielu czynników – m.in. sytuacji mieszkaniowej, niepewności zatrudnienia, dostępu do technik wspomaganego rozrodu, a także zmieniających się priorytetów życiowych i norm społecznych. Rozwiązania, które sprawdziły się gdzie indziej, nie zawsze przynoszą oczekiwane rezultaty w innych realiach. Pozostawia to pole do dalszej refleksji i poszukiwania odpowiedzi dostosowanych do współczesnych wyzwań.
***
Autorką opinii jest dr Oliwia Komada, ekonomistka z think-tanku GRAPE