Mamy problem, którego nie umiemy rozwiązać. Potrzeba nowego paradygmatu [ANALIZA]
Wskaźnik dzietności i liczba rodzących się w Polsce dzieci konsekwentnie maleją, choć już dziś są bardzo niskie. Ankietowani przez money.pl ekonomiści są niemal jednomyślni: kurcząca się populacja kraju będzie jednym z największych wyzwań gospodarczych, z którymi musimy się zmierzyć. A skutecznej recepty nikt jeszcze nie znalazł.
Ten artykuł jest wprowadzeniem do jedenastej edycji projektu #RingEkonomiczny money.pl. To format dyskusji na ważne, ale kontrowersyjne tematy społeczne i ekonomiczne. Aktualnie debatujemy o malejącym wskaźniku dzietności w Polsce i konsekwencjach tego zjawiska. Zastanawiamy się, czy państwo powinno prowadzić politykę zwiększającą dzietność i czy jest w stanie skutecznie to robić. Równolegle z tym tekstem publikujemy opinię prof. Pawła Kubickiego z SGH oraz dr Oliwii Komady z think-tanku GRAPE.
W 2024 r. w Polsce urodziło się niespełna 250 tys. dzieci, najmniej w powojennej historii kraju. Wskaźnik dzietności, który pokazuje, ile dzieci prawdopodobnie urodzi kobieta w wieku 15-49 lat, zmalał do 1,1, ponownie oddalając się od tzw. poziomu zastępowalności pokoleń (około 2,1). Liczba zgonów była o ponad 150 tys. wyższa. I nic nie wskazuje na to, aby ten rok miał przynieść poprawę.
Te statystyki w debacie publicznej często są opisywane krótko jako "katastrofa demograficzna". W samym tym określeniu kryje się założenie, że malejąca dzietność i jej konsekwencje – starzenie się ludności i wyludnianie się Polski, o ile nie zaczniemy przyciągać co najmniej 100 tys. imigrantów rocznie – to zjawiska negatywne.
To przekonanie ma niekiedy podłoże ekonomiczne: stoją za nim obawy, że trendy demograficzne zatrzymają wzrost poziomu życia w Polsce. Inni jednak postrzegają "katastrofę demograficzną" w kategoriach etycznych. Uważają na przykład, że malejąca populacja kraju pociągnie za sobą spadek jego znaczenia na arenie międzynarodowej i – jeśli będzie wymuszała imigrację - zagrozi naszej tożsamości narodowej. Dlatego zresztą temat pojawił się w kampanii wyborczej, a o konieczności zwiększenia dzietności mówili najchętniej kandydaci z prawicy. Prezydent elekt Karol Nawrocki proponował na przykład zerową stawkę PIT dla rodzin z co najmniej dwójką dzieci oraz ulgę prorodzinną dla przedsiębiorców, którzy rozliczają się inaczej niż na zasadach ogólnych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wymierający zawód? "Na pewno". Oto jak wygląda praca listonosza
Na jednej szali dzieci, na drugiej zdobycze cywilizacji
O spadku dzietności poniżej poziomu zastępowalności pokoleń, który jest już na świecie zjawiskiem powszechnym, można jednak myśleć inaczej. Przykładowo, norweski ekonomista i demograf Vegard Skirbekk w głośnej książce "Decline and Prosper!" pisze, że w tej mierze, w jakiej spadek dzietności wiąże się ze zmianami preferencji młodych ludzi, trudno uznać go za zjawisko negatywne. Inaczej mówiąc, malejąca dzietność jest częściowo podyktowana czynnikami, które ludzie co do zasady cenią: na przykład wzrostem dochodów, lepszym wykształceniem kobiet i ich wyższą aktywnością zawodową. Jeśli skuteczna polityka pronatalistyczna – propagująca prokreację – wymagałaby odebrania ludziom tych zdobyczy cywilizacyjnych, trudno byłoby uznać ją za zwiększającą dobrobyt.
Nawet Skirbekk podkreśla jednak, że gdy dzietność spada do zbyt niskiego poziomu, głęboko poniżej 1,5, może być problematyczna. Szczególnie gdy wydaje się to niespójne z zamiarami prokreacyjnymi ludności - a w świetle dostępnych badań opinii publicznej tak jest w Polsce. Taka sytuacja sugeruje bowiem, że istnieją jakieś bariery, które uniemożliwiają ludziom posiadanie takiej liczby potomstwa, jakiej by sobie życzyli. To z definicji oznacza, że spadek dzietności jest zjawiskiem niepożądanym, negatywnie wpływającym na szeroko rozumiany dobrobyt mieszkańców kraju. Wówczas zaś trudno uznać negatywne konsekwencje tego stanu rzeczy dla gospodarki za uzasadniony koszt zaspokojenia innych potrzeb ludności.
Nie jest więc dużym zaskoczeniem, że ankietowani przez money.pl ekonomiści w przeważającym stopniu oceniają, że tak "niski współczynnik dzietności, jaki utrzymuje się w Polsce i wielu krajach UE, to poważny problem gospodarczy". Z tą tezą zgodziło się 89 proc. spośród 52 ekonomistów z różnych środowisk, którzy wzięli udział w sondzie wprowadzającej do 11 edycji "Ringu ekonomicznego" money.pl.
Czeka nas dewastacja instytucji społecznych
- Niska dzietność ma ogromny wpływ na przyszłą wielkość podaży pracy. Możemy oczywiście liczyć na wzrost produktywności oraz imigrację, ale to nie załatwi sprawy. Poza tym niska dzietność przekłada się na spadek liczebności populacji. Przy czym problemy będą wynikały przede wszystkim z samego zmniejszania się populacji, a nie z tego, że w przyszłości będzie mniejsza. Mówiąc w skrócie, to będzie dewastować instytucje społeczne – tłumaczy prof. Marek Góra ze Szkoły Głównej Handlowej.
Ten wątek rozwija dr hab. Tomasz Jedynak, profesor Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. – Stopniowo ujawniać i nasilać będą się wyzwania w kolejnych obszarach aktywności państwa. Jednym z pierwszych takich obszarów będzie edukacja, gdzie w mniejszych miejscowościach będzie trzeba zamykać szkoły w związku z niewystarczającą liczbą uczniów, następnie szkolnictwo wyższe i rynek pracy – tłumaczy. Inni ekonomiści wskazują też na napięcia w systemie ochrony zdrowia, gdzie coraz większa liczba starszych pacjentów będzie zderzała się z kurczącym się personelem.
Wyzwania pojawią się też w systemie emerytalnym, o czym w money.pl wielokrotnie już pisaliśmy. W skrócie problem polega na tym, że przy dzisiejszym minimalnym wieku emerytalnym system ten będzie się dostosowywał do wydłużającego się życia ludzi spadkiem tzw. stopy zastąpienia (stosunku świadczenia emerytalnego do ostatniej płacy). Coraz większy odsetek pracowników nie będzie w stanie odłożyć wystarczającej sumy składek, aby zapewniały świadczenie wyższe niż tzw. emerytura minimalna, do której dopłaca państwo. To zaś będzie tworzyło presję na podwyższanie emerytury minimalnej i wymuszało coraz większe dopłaty do systemu z podatków ogólnych. Te obciążenia będą siłą rzeczy spadały na coraz mniejszą liczbę osób pracujących, podkopując ich motywacje do pracy.
Część ekonomistów podkreśla, że te problemy wystąpią częściowo niezależnie od tego, czy spadek populacji Polski i jej starzenie się zahamują wzrost gospodarczy – co uchodzi za prawdopodobne, ale nie jest przesądzone.
Państwo musi działać, ale nie wiadomo jak
Ze względu na te niepożądane konsekwencje malejącej dzietności niemal 80 proc. spośród uczestników naszej ankiety zgadza się z tezą, że "państwo powinno dążyć do podwyższenia współczynnika dzietności w kierunku poziomu zastępowalności pokoleń". Jednocześnie sporo mniej, niespełna 59 proc., wierzy w to, że polityka państwa jest w stanie istotnie zwiększyć dzietność. A nawet ci, którzy są w tej kwestii optymistami, wątpią, aby osiągalny był ponownie poziom zastępowalności pokoleń.
- Krajowe i zagraniczne doświadczenia wskazują, że polityka państwa może nieznacznie podwyższyć poziom dzietności, jednak musimy przyjąć z pokorą i sceptycyzmem, że będzie to ekstremalne drogie, a prostych metod po prostu nie ma. Żaden kraj dotychczas nie znalazł magicznej recepty na demograficzny kryzys – mówi dr hab. Łukasz Goczek, profesor na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW.
- Francja przeznacza 3,6 procent PKB na politykę prorodzinną – urlopy rodzicielskie, ulgi podatkowe, dodatki rodzinne czy szczególne wsparcie w opiece nad małymi dziećmi, które umożliwia francuskim matkom małych dzieci szybki powrót do pracy. Różne formy pomocy, jak ulgi podatkowe czy świadczenia rodzinne, stanowią 13,7 proc. przeciętnego dochodu osiąganego w tym kraju. Takie działania przynosiły efekty – długo dzietność utrzymywała się na bardzo wysokim jak na Europę, poziomie. W 2010 r. zbliżyła się do poziomu gwarantującego wymianę pokoleń (2,03). Jednak od tego czasu coś się w tej machinie zacięło. Przez ostatnie siedem lat wskaźnik spada do poziomu 1,62 – przypomina prof. Goczek.
Ekonomista podkreśla jednak, że nawet niewielki wzrost dzietności może być warty swojej ceny. - Niby niewielka różnica między wskaźnikiem dzietności w Polsce (1,1) i we Francji (1,6) tak naprawdę jest olbrzymia. Oba wyniki oznaczają brak zastępowalności pokoleń, ale też fundamentalnie inne trajektorie demograficzne. Przy współczynniku dzietności zmierzającym do 1,0 każde następne pokolenie będzie o połowę mniejsze od poprzedniego. Choć nie ma prostych rozwiązań, które pozwoliłyby zwiększyć dzietność w Polsce choćby do 1,5, to alternatywą jest demograficzna katastrofa, której koszty będą jeszcze większe niż najdroższa polityka prorodzinna – przekonuje - prof. Goczek.
Inni uczestnicy naszej ankiety wskazują, że politykę prorodzinną warto prowadzić, nawet jeśli wiadomo, że nie będzie miała prawie żadnego wpływu na dzietność. Powinno w niej chodzić przede wszystkim o to, żeby eliminować ekonomiczne bariery dla rodzicielstwa, dzięki czemu ludzie mogliby mieć tyle dzieci, ile chcą. Dodatkowym argumentem jest poprawa warunków, w jakim wychowują i uczą się dzieci. Taka inwestycja w kapitał ludzki będzie nabierała znaczenia w warunkach, gdy ludzi będzie coraz mniej.
- Decyzje prokreacyjne są bardzo słabo zależne od wszelkich polityk publicznych. Efekty można uzyskać, ale jedynie na niewielką skalę – mówi prof. Góra. - Rządy mogą natomiast pomóc w tym, aby dzieci, które się rodzą, miały dobrą ochronę zdrowia, edukację, warunki życiowe, warunki rozwoju itp. Oraz w tym, żeby rodzice, szczególnie kobiety, nie stali wobec ostrego wyboru rodzicielstwo czy życie zawodowe, tylko mogli w miarę miękko łączyć jedno z drugim. Z czasem działania kolejnych rządów – bo o to nie jest polityka, którą może przynieść efekty "przed najbliższymi wyborami" - mogą sprzyjać odwróceniu tendencji spadkowej w zakresie dzietności. Chociaż nawet w przypadku dobrze zaprojektowanych i konsekwentnych działań nie należy liczyć na jakiś "cud", a jedynie na poprawę sytuacji – dodaje.
Dr hab. Sławomir Kalinowski, profesor w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, podkreśla, że zamiast o polityce pronatalistycznej lepiej jest mówić o szeroko rozumianej polityce demograficznej. - Nie chodzi już tylko o to, jak zwiększyć dzietność, ale o to, jak żyć i rozwijać się jako społeczeństwo w warunkach trwałej zmiany demograficznej. I jak uczynić z tej zmiany impuls do przebudowy instytucji publicznych, rynku pracy i całej kultury społecznej – tłumaczy.
Prof. Kalinowski przekonuje, że nawet jeśli uda się nieco zwiększyć współczynnik dzietności, to i tak nie zatrzymamy zmian struktury demograficznej kraju. Pod tym kątem trzeba planować rozwój opieki długoterminowej, systemów usług dla seniorów i całej tzw. "srebrnej gospodarki", ale też przekształcać miasta. Co więcej, według niego należy się pogodzić z tym, że wyludnianie kraju nie będzie równomierne, w niektórych miejscach będzie przebiegało szybciej. Potrzebna jest więc strategia zarządzania tą zmianą, aby zapewnić mieszkańcom tych terenów bezpieczeństwo socjalne i dostęp do podstawowych usług, ale bez nadmiernego zaangażowania zasobów publicznych.
- Konieczna jest też zmiana paradygmatu ekonomii – odejście od modelu opartego wyłącznie na wzroście liczby ludności i konsumpcji. W warunkach długofalowego spadku liczby mieszkańców musimy nauczyć się myśleć o dobrobycie w kategoriach jakości życia, sprawiedliwości społecznej, efektywności usług i innowacyjności technologicznej – a nie tylko w kategoriach wzrostu PKB. Ekonomia powinna zacząć uwzględniać trwałe zmiany demograficzne jako nową normalność, a nie przejściową anomalię – podsumowuje ekonomista.
Zapraszamy do lektury pozostałych tekstów, które powstały w ramach tej edycji "Ringu ekonomicznego" money.pl. Debatę będziemy kontynuowali w kolejnych tygodniach.
Grzegorz Siemionczyk, główny ekonomista money.pl