Wspieranie rodzin to kwestia cywilizacyjna. Ale dużo więcej dzieci z tego nie będzie [OPINIA]
Warto prowadzić szeroko rozumianą politykę rodzinną. Nie należy jednak oczekiwać, że nawet najbardziej kosztowne pomysły spowodują istotny wzrost dzietności. O zastępowalności pokoleń w Polsce możemy już zapomnieć. Lepiej skupić się na tym, jak łagodzić efekty kurczenia i starzenia się populacji — pisze w opinii dla money.pl prof. Paweł Kubicki.
Opinia dr hab. Pawła Kubickiego, prof. SGH, i jego współpracowników z Katedry Polityki Społecznej powstała w ramach projektu #RingEkonomiczny money.pl. To format dyskusji na ważne, ale kontrowersyjne tematy społeczne i ekonomiczne. W jedenastej edycji Ringu debatujemy o malejącym wskaźniku dzietności w Polsce i konsekwencjach tego zjawiska. Zastanawiamy się, czy państwo powinno prowadzić politykę zwiększającą dzietność i czy jest w stanie skutecznie to robić. Równolegle z opinią prof. Kubickiego publikujemy tekst dr Oliwii Komady z think-tanku GRAPE. Wprowadzeniem do debaty jest analiza Grzegorza Siemionczyka, głównego analityka money.pl, który omawia wyniki ankiety wśród ekonomistów na temat polityki pronatalistycznej.
Zapomnijmy o powrocie do dzietności pozwalającej na prostą zastępowalność pokoleń. Przyzwyczajmy się do "kurczenia" - czyli starzenia się i wyludniania — Polski. Nie miejmy też złudzeń, że programy publiczne — nawet tak kosztowne, jak 800 plus — przyczynią się do znaczącego skoku urodzeń. Gdy to zrobimy, będziemy mogli przejść do sensownego planowania polityk publicznych, aby choć trochę złagodzić zmianę demograficzną, która nadchodzi i będzie bardzo dużym wyzwaniem dla społeczeństwa i gospodarki.
Zacznijmy od kluczowego faktu: współczynnik dzietności w Polsce w 2024 r. wyniósł 1,1, najmniej w powojennej historii. Oznacza to, że liczba dzieci, które urodziłaby przeciętnie kobieta w ciągu całego okresu rozrodczego (15–49 lat) przy założeniu, że w poszczególnych fazach tego okresu rodziłaby z intensywnością obserwowaną w badanym roku, zbliża się do jednego. Tymczasem prosta zastępowalność pokoleń, czyli sytuacja, w której populacja kraju nie zmienia się, bo podobna liczba osób rodzi się i umiera, wymaga współczynnika na poziomie 2,1.
Mówiąc najprościej jak się da i nie uwzględniając innych czynników, takich jak procesy migracyjne, cały nasz system gospodarczo-społeczny nadal opiera się na założeniu, że kobieta ma dwójkę dzieci lub więcej. Tymczasem pierwsze miesiące 2025 r. wskazują, że zbliżamy się do współczynnika dzietności na poziomie 1,0. Warto też zaznaczyć, że choć w Polsce ten współczynnik spada wyjątkowo szybko, to nasz kraj nie jest wyjątkiem. Dzietność spada na całym świecie, ledwo przekraczając w ubiegłym roku 1,6 w najlepszej wśród krajów unijnych Francji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wymierający zawód? "Na pewno". Oto jak wygląda praca listonosza
O wykwalifikowanych pracowników będzie trudno
Skupmy się na początek na efektach tej sytuacji. Rośnie grupa osób deklarujących, że nie chcą mieć dzieci i faktycznie ich nieposiadających (choć badania CBOS w tym obszarze nadal pokazują, że planowana liczba dzieci jest większa od liczby rzeczywiście posiadanych). Rośnie też średni wiek, w którym kobiety rodzą pierwsze dziecko. W 1990 r. wynosił on niecałe 23 lata, a w zeszłym roku przekroczył 29 lat. Jednocześnie w ubiegłym roku zmarło 150 tys. osób więcej, niż się urodziło.
Duża dysproporcja jest także pomiędzy rocznikami, które wkraczają na rynek pracy po osiągnięciu pełnoletności i z niego wychodzą po przekroczeniu wieku emerytalnego. Zrównoważenie tej sytuacji na rynku pracy w dużym zaokrągleniu oznacza sprowadzanie do Polski przynajmniej 100 tys. nowych pracowników rocznie. A trzeba przy tym uwzględnić to, że KAŻDY bogaty kraj zachodni znajduje się w dokładnie takiej samej sytuacji, czyli też będzie chciał i po części musiał sięgać po możliwie najwyżej wykwalifikowanych pracowników zagranicznych.
Politycy społeczni, jak też badacze z innych dyscyplin, od lat dyskutują o przyczynach tego stanu rzeczy. Chętnych odsyłam do świetnego opracowania Małgorzaty Sikorskiej, która w 2021 r. zadała pytanie: Czy zwiększenie dzietności w Polsce jest możliwe? Polecam także zajrzeć na strony Polskiego Instytutu Ekonomicznego, który w jednym z najnowszych raportów pochylił się nad wpływem satysfakcji z podziału obowiązków domowych na chęć posiadania dzieci, a nie tak dawno temu opublikował raport o trudnościach matek powracających na rynek pracy.
Jedynym punktem, co do którego polscy eksperci są zgodni, jest ten, że spadek dzietności jest procesem wielowymiarowym. Związany jest on zarówno z przemianami kulturowo-społecznymi, jak i gospodarczymi. Krótko mówiąc, nie ma jednej przyczyny, a tym samym jednego rozwiązania.
W grę wchodzą takie czynniki, jak pozycja kobiety w społeczeństwie i gospodarce oraz jej oczekiwania wobec partnera i związku, co oczywiście jest powiązane z pozycją mężczyzny oraz z podziałem obowiązków rodzinnych i zawodowych w gospodarstwie domowym. Ważna jest także sytuacja gospodarcza, co obejmuje takie zagadnienia, jak posiadanie relatywnie stabilnego zatrudnienia pozwalającego na utrzymanie rodziny czy kwestię posiadania własnego mieszkania. Oczywiście zmieniają się też aspiracje, a tym samym rosną koszty życia na umownym odpowiednim poziomie.
Nie można też pominąć stanu zdrowia, bowiem wiele kobiet i mężczyzn ma problemy z płodnością, zwłaszcza w sytuacji odkładania decyzji prokreacyjnych na okres po trzydziestym, a nawet czterdziestym roku życia. W jakimś stopniu na decyzje może też wpływać poczucie bezpieczeństwa, a raczej jego brak związany z utrudnieniem dostępu do aborcji. Czynnikiem trudno mierzalnym, ale z całą pewnością odgrywającym jakąś rolę, jest też społeczne nastawienie do dzieci w przestrzeni publicznej i samo dostosowanie tejże przestrzeni do potrzeb rodziców z dziećmi.
Nowym i relatywnie mało zbadanym wątkiem jest wpływ nowych technologii na dobrostan psychiczny i jakość relacji międzyludzkich. Mocno upraszczając, można postawić pytanie, czy młode pokolenie siedząc w sieci i tam szukając rozrywek, nie staje się coraz bardziej osamotnione i nie ma coraz większych kłopotów z nawiązywaniem trwałych i wartościowych relacji niezbędnych do założenia rodziny? Wreszcie są też młodzi ludzie, którzy celowo popierają antynatalizm w związku ze zbliżającą się zagładą planety, choć z perspektywy całej populacji jest to raczej powód marginalny.
W świadomości społecznej dominują zaś — o czym świadczy najnowszy raport zamieszczony w ramach panelu Ariadna — takie deklarowane powody niskiej dzietności jak złe warunki mieszkaniowe i materialne oraz brak stabilności zawodowej, a wśród osób bezdzietnych brak odpowiedniego partnera/ki i odkładanie planów prokreacyjnych na później.
Czy państwo powinno wspierać dzietność? Tak, ale...
Mamy też krajowe dowody, w postaci programu 500/800 plus, że transfery finansowe poprawiające sytuację materialną rodzin z dziećmi nie przynoszą trwałych i znaczących efektów w kontekście dzietności. Nie oznacza to krytyki tego programu, a jedynie podważenie jednego z jego deklarowanych celów: prokreacyjnego. Transfery z całą pewnością istotnie poprawiają sytuację materialną wielu rodzin. Patrząc na program 500/800 plus i mnóstwo działań z ostatnich dwudziestu lat, które w teorii lub w praktyce poprawiały sytuację rodzin, należy się zastanowić nad tym, czy polityki publiczne na rzecz dzietności mają sens, a jeśli tak to jakie?
Krótka odpowiedź na to pytanie brzmi: warto podejmować szereg drobnych działań, celowanych i punktowo odpowiadających na poszczególne wyzwania, które nie będą mocno obciążać finansów publicznych. Należy wprost stwierdzić, że pomysł świeżo wybranego prezydenta Karola Nawrockiego w postaci PIT 0 proc. dla rodzin, które mają co najmniej dwoje dzieci, byłby nie tylko bardzo kosztowny (patrz raport CenEA ), ale też wspierałby przede wszystkim zamożniejsze rodziny. Przykładem rekomendowanego i celowanego działania jest za to dofinansowanie in vitro, które jest relatywnie – jak na inne potencjalne działania – tanie i które przez pół roku 2024 r. (obowiązuje od 1 czerwca) przyczyniło się do 9 tys. ciąż. Jak zauważył ekonomista Rafał Mundry to trochę taka trzynastka w urodzeniach, bowiem średnio miesięcznie rodzi się w Polsce 20 tys. dzieci.
Warto rzecz jasna wspierać i rozwijać wszystkie tradycyjne działania związane z ułatwianiem godzenia ról rodzinnych i zawodowych, np. zwiększać dostępność żłobków i przedszkoli, a także obniżać koszty edukacji dzieci i młodzieży dbając o wysoką jakość edukacji publicznej. Nie mam też wątpliwości, że dostęp do mieszkań powinien być większy, pozwalając osobom przed 30. rokiem życia na umowne zamieszkanie na swoim. Tyle że nie należy oczekiwać, że z tego powodu dzietność gwałtownie wzrośnie. Działania te powinny być traktowane jako pewien cywilizacyjny standard i plan minimum, ale mogą jedynie ograniczać spadki dzietności. Dużo trudniejsze są kwestie promowania równouprawnienia w opiece i wychowywaniu dzieci, które są pochodną szerokiej zmiany w umownej kulturze zachodniej i nie są specjalnie sterowne z poziomu jednego kraju.
Kontrowersyjny plan na najbliższą przyszłość
Kontrowersyjnym politycznie, ale najlepszym krótkoterminowym ratunkiem demograficznym jest obecnie wykorzystanie części przyszłości rozwojowej Ukrainy, czyli zatrzymanie wojennej migracji ukraińskiej składającej się w większości z kobiet i dzieci w Polsce. To oznacza porzucenie pomysłów w rodzaju odbierania 800 plus ukraińskim matkom i niewysyłanie w przestrzeń publiczną sygnałów, że Polska tej migracji nie chce i nie potrzebuje. Warto pamiętać, że już teraz cudzoziemcy, w tym w znacznej części Ukraińcy, ratują nam sytuację na rynku pracy i będą ratować też polskie szkolnictwo oraz szeroko rozumianą konsumpcję.
Długofalowo jednak – i to trzeba bardzo wyraźnie powiedzieć – musimy przyzwyczaić się do sytuacji niskiej dzietności w Polsce oraz wyludniania się niektórych rejonów kraju, np. wschodniej Polski. Można łatać luki i łagodzić ten proces, ale nie ma takiej polityki, która zapewni nam powrót do zastępowalności pokoleń, a tym samym zapobiegnie gwałtownemu kurczeniu się populacji. Jak dostosować do tego politykę społeczną to już temat na inny artykuł. Podobnie to, jak dostosowuje się do tego gospodarka, czego obrazowym i nieco anegdotycznym przykładem jest gwałtowny spadek w ostatnich latach wydatków na pieluchy i produkty dla dzieci, a wzrost wydatków na karmę dla zwierząt oraz pieluchy dla dorosłych.
***
Autorem opinii są dr hab. Paweł Kubicki, prof. SGH i kierownik tamtejszej Katedry Polityki Społecznej, oraz jego współpracownicy: dr Joanna Felczak, dr Andrzej Klimczuk, dr Magdalena Kocejko i dr Zofia Szweda-Lewandowska.