Mieliśmy nie powielać błędów Zachodu ws. migracji. Ekspert: Dokładnie to robimy
- Polacy znormalizowali migrację na poziomie użytkowym - jeżdżą Uberami z kierowcami z Azji, korzystają z usług ukraińskich budowlańców. Jednocześnie część z nich uważa, że w Polsce nie ma miejsca dla migrantów - wskazuje prof. UW Paweł Kaczmarczyk. Opowiada o tym paradoksie, błędach polskiej polityki migracyjnej i tym, dlaczego dyskusja o bezpieczeństwie przesłania realne wyzwania migracyjne.
#DZIEJESIEWPOLSCE "Wszystko, co ważne, dzieje się w Polsce. Wirtualnej Polsce"
Kampania WP.PL #DZIEJESIEWPOLSCE – „Dziewczyna i rolnik”
CZY BĘDĘ SIĘ BAŁA/BAŁ WYJŚĆ NA ULICĘ?
Tomasz Żółciak, Grzegorz Osiecki: Migracja organizuje w dużej części nasze życie, czy raczej wyobrażenie o migracji? Za kilka lat będziemy drugą Szwecją, Paryżem z migawek w telewizjach, czy krajem bez imigrantów?
Prof. Paweł Kaczmarczyk, dyrektor Ośrodka Badań nad Migracjami UW: Z mojej perspektywy kluczowe jest sformułowanie, że wyobrażenia na temat migracji porządkują naszą rzeczywistość. Mam bowiem wrażenie, że dyskusja publiczna w Polsce dotyczy nie tyle faktów, co właśnie pewnych wyobrażeń kreowanych przez propagandę, dezinformację, podtrzymywanych przez media społecznościowe.
To znaczy?
Jesteśmy w pułapce, ponieważ naszą rzeczywistość organizuje to, co się wydaje różnym osobom, a nie to, co jest rzeczywiste. Weźmy przykład Wielkiej Brytanii – aktualna polityka brytyjska dotycząca migracji jest podporządkowana tematowi osób próbujących się dostać nielegalnie do tego kraju przez kanał La Manche. To oczywiście temat istotny, ale w żaden sposób nie jest kluczowy z perspektywy sytuacji migracyjnej kraju z potężnym zasobem migrantów, który na własne życzenie pozbawił się migrantów z Europy Środkowo-Wschodniej i teraz zastępuje ich migrantami z innych części świata.
Dyskusja koncentruje się na relatywnie małej grupie ludzi – to medialnie nośne, ale niewiele mówi o rzeczywistych wyzwaniach. Żeby nie być gołosłownym: z danych za 2024 rok wynika, że osób, które próbowały nielegalnie dostać się na Wyspy Brytyjskie i poszukiwać tam azylu było ok. 40 tys. To bardzo duża liczba, ale ocena ta zmienia się, gdy weźmiemy pod uwagę, że w tym samym okresie do Wielkiej Brytanii mogło dotrzeć ponad 900 tys. imigrantów. I to źródła tej migracji i jej skutki są zasadniczą kwestią, która powinna być przedmiotem dyskusji.
"Wróg zawsze musi być". Ekspert mówi o uczestnikach Marszu Niepodległości
Polska w ciągu 10 lat przeżyła migracyjno-uchodźczą terapię szokową, na którą nie byliśmy przygotowani? I dziś próbujemy się odnaleźć w tej rzeczywistości, dopiero zaczynamy porządkować tę sferę?
Dla mnie koszmarem jest to, że polskie państwo od kilkunastu lat nie było w stanie przygotować instytucji zarządzających zjawiskami migracyjnymi. To, że pojawiła się duża grupa migrantów pracowniczych, a potem uchodźcy z wojny – to nic niezwykłego. Raczej unikalna była sytuacja z lat 90. (a także wcześniejszych dekad), w której imigrantów nie było, co wynikało ze względów historycznych. Tymczasem migracje od stuleci są stałym elementem rzeczywistości społeczno-ekonomicznej i w różnych momentach historycznych miały i mają także obecnie duże znaczenie.
Problem w tym, że od wspomnianych lat 90. było dużo mówienia, a niewiele realnych działań. I tak jest też teraz. Przykład? Docierają do nas sygnały, że w wielu województwach zatrzymano praktycznie proces legalizacji pobytu cudzoziemców. System jest zakorkowany, bo już wcześniej działał bardzo źle, a we wrześniu osoby z Ukrainy zaczęły masowo składać wnioski o legalizację, w obawie, że dotychczasowe rozwiązania nie zostaną przedłużone. Czy trzeba było wielkiej wyobraźni, żeby to przewidzieć? Mówiliśmy o tym od dawna.
Jak to wygląda w praktyce?
Podam przykład, który jest mi zawodowo bliski, a dotyczy tylko niewielkiej rzeczywistości migracyjnej. Dotyczy on badaczek i badaczy z krajów spoza UE, którzy nie mogą wyjechać na konferencje zagraniczne czy odwiedzić rodzin, bo wiedzą, że jeśli wyjadą z Polski, mogą już nie wrócić – ich status pobytowy od wielu miesięcy nie został potwierdzony czy zalegalizowany. Mówimy o osobach legalnie pracujących, mających długookresowe kontrakty na Uniwersytecie Warszawskim. To sytuacja sama w sobie jest skandaliczna, ale możemy sobie wyobrazić, z o ile większymi wyzwaniami muszą sobie radzić osoby, które nie mają tak uprzywilejowanej sytuacji zatrudnieniowej.
Jakie największe błędy popełniono w polityce migracyjnej?
Po pierwsze, ignorowanie wyzwań integracyjnych i to nie w ciągu ostatnich kilku lat, ale już od połowy poprzedniej dekady. Wiedzieliśmy, że spora część osób z Ukrainy będzie chciała się w Polsce osiedlić, dane, które zbieraliśmy w Ośrodku Badań nad Migracjami, wskazywały na to już od mniej więcej 2018 roku. To był moment na przygotowanie instytucji, choćby systemu oświatowego, ale też systemu legalizacji pobytu, o którym mówiliśmy wcześniej.
Po drugie, zarządzanie sferą publiczną. Możemy się chyba zgodzić, że powszechna opinia jest taka, że usługi publiczne działają w Polsce źle. Gdy pojawia się większa grupa cudzoziemców, którą dopuszczamy na równych prawach do naszego systemu, oczywiste staje się, że będziemy mieli do czynienia z konkurowaniem o rzadkie zasoby. Stąd łatwo upowszechniać choćby liczne fałszywe informacje sugerujące, że obywatel Ukrainy mają pierwszeństwo w NFZ. Walczymy z tą dezinformacją, ale przecież nie poprawia to funkcjonowania samego systemu.
Po trzecie, dyskurs sekurytyzacyjny – wszystko w kontekście migracji sprowadzamy do kwestii bezpieczeństwa. Nie twierdzę, że bezpieczeństwo jest nieistotne. Także aktywiści pomagający ludziom w drodze uznają, że kontrola granicy jest ważna. Kwestionowane jest to, jakimi narzędziami się posługujemy. Uważam, że większy poziom bezpieczeństwa zapewniamy, tworząc instytucje pozwalające procesować wnioski azylowe, a nie zawieszając prawo do azylu.
Po czwarte, rynek pracy i realne wyzwania, które się tam pojawiają.
Ale czy na granicy polsko-białoruskiej imigranci nie są traktowani jako broń przeciwko Zachodowi?
Oczywiście, mamy do czynienia ze zjawiskiem powszechnie określanym jako wojna hybrydowa i jest ono inicjowane/wspierane przez reżim białoruski. Ale w tej dramatycznej historii są też ludzie z krajów ogarniętych wojną, mający często prawo składać wnioski azylowe. Docierając na granicę, znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Jeśli nie zostaną wpuszczeni, nie wrócą przecież do kraju – nie mają do czego, nie mają jak, nie mają środków. W desperacji będą próbowali się dostać na terytorium Polski. I z licznych źródeł wiemy, że często – wcześniej lub później – się to udaje. Znacznie lepsze efekty mają aktywności na poziomie polityki międzynarodowej – oddziaływanie na przewoźników, kraje pochodzenia – niż stricte kontrola granicy, zwłaszcza zawieszenie prawa do azylu.
Czy ustępując, nie realizujemy celów Łukaszenki i Putina?
Ale czy mamy na to dowód? To bardzo często przytaczany argument o "hipotezie przyciągania", która mówi, iż nasz łagodny stosunek do imigrantów spowoduje masowy napływ. Mamy już zaawansowane metodologicznie badania dotyczące bardzo kontrowersyjnej decyzji Angeli Merkel o przyjęciu Syryjczyków do Niemiec. Pokazały one, że nie da się obronić tezy o efekcie przyciągania. Nawet w tak spektakularnym przypadku, który przez miesiące i lata był nagłaśniany przez media, był to raczej jednorazowy efekt. Podobnie było we wczesnej fazie kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Pewnie część z nas pamięta wydarzenia określane przez media jako "bitwa na granicy". Z perspektywy reżimu białoruskiego wydawało się oczywiste, że warto było eskalować sytuację. To się nie wydarzyło. Według mnie pokazuje to, że czynniki determinujące sytuację na granicy są o wiele bardziej złożone.
Ale czy nie robimy tego, co inni? Europa wzmacnia kontrole na granicach.
Kontrola granicy za wszelką cenę to norma w wielu krajach europejskich. Nawet Portugalia z progresywną polityką integracyjną wprowadza obecnie rozwiązania antyintegracyjne. Tylko czy powszechność takich polityk sprawia, że powinniśmy je akceptować, a nawet uważać za najlepsze?
Pytanie, czy dla Polski w kontekście migracji akurat dyskusja o bezpieczeństwie w kontekście migracji jest najważniejsza? Mamy argument: "nie popełnijmy błędu krajów zachodnich, nie doprowadźmy do gettoizacji". Ale my to przecież dokładnie to robimy! Polski rynek pracy potrzebuje pracowników z zagranicy. Jeśli zablokujemy napływ z Ukrainy czy Białorusi, będą docierali pracownicy z innych części świata, często rekrutowani bez kontroli, zwiększy się skala migracji nieuregulowanych, być może zatrudnienia nielegalnego. Nie tworząc mechanizmów integracyjnych, ryzykujemy marginalizację, wykluczenie, gettoizację.
Na czym polegały błędy krajów zachodnioeuropejskich?
Oddawano pole interesom ekonomicznym. Program pracowników-gości (Gastarbeiters) w Niemczech do pewnego momentu działał idealnie – były określone okresy pobytu, pracownicy wyjeżdżali i wracali do krajów pochodzenia. Ale to pracodawcy zaczęli forsować inne rozwiązania. Z ich perspektywy było to oczywiste: nie chcieli rekrutować pracowników kilka razy w roku, chcieli ich na dłużej, by nie musieć ponawiać szkolenia itp. Wydłużono więc dopuszczalny czas pobytu, z czasem zezwolono na dołączanie rodzin.
Nie zainwestowano w edukację drugiego pokolenia. Nie analizowano, czy i jakie są szanse rozwojowe drugiej i kolejnej generacji. Pierwsza generacja migrantów zarobkowych zintegrowała się nieźle. Problem był z drugą generacją bez dostępu do usług edukacyjnych, z utrudnionym dostępem do rynku pracy, czującą się wykluczoną i mogącą się radykalizować. To wykluczenie tej grupy – społeczne, ekonomiczne a pewnie i kulturowe – jest przyczyną wielu kryzysów, z którymi obecnie się zmagamy.
To zapewne nie wszystko?
Jest też inny problem. W UE mamy paradygmat integracyjny zakładający włączenie imigrantów i dwustronny proces dostosowania się. Ale prawie wszystkie wysiłki i środki idą na wspieranie imigrantów, mało uwagi poświęcamy spójności społecznej, tym grupom, które absolutnie mają prawo obawiać się imigracji i imigrantów. W przypadku Europy i Polski dominująca grupa imigrantów to migranci zarobkowi i badania pokazują pozytywny ekonomiczny wymiar tej imigracji. Ale jest przecież ryzyko wypierania w określonych branżach, sektorach, może być negatywny wpływ choćby na rynki pracy w mniejszych miejscowościach, może pojawić się tendencja do zaniżania stawek płac, obniżania standardów. Problemem jest to, że nie identyfikujemy grup mających podstawy do obaw i nie pomagamy im.
A mamy przecież przykład Brexitu, który dobitnie pokazał, co się dzieje, gdy tego nie zrobimy. Migracja z Europy Środkowo-Wschodniej była absolutnie pozytywna – kilkadziesiąt badań pokazuje pozytywny wpływ na rynek pracy, sferę budżetową. Tymczasem temat ten stał się przewodnim w kampanii poprzedzającej wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej i został przegrany zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, obszarach staroprzemysłowych, gdzie do problemów społecznych i ekonomicznych dołożyła się migracja.
Jak odpowiedzieć na te obawy?
Nie możemy negować obaw tych osób – są realne, nawet jeśli nie dominujące. Warto zastanowić się, jak dopasować kompetencje osób, które czują się zagrożone do potrzeb rynku pracy w przyszłości, wspierać rozwój zagrożonych miejscowości i regionów. Przede wszystkim jednak wspierać zarówno migrantów, jak i osoby czujące się wykluczone.
Mogę dać przykład – usługi zdrowotne dla osób z Ukrainy po wybuchu wojny. Może lepiej byłoby stworzyć podsektor usług medycznych dedykowanych Ukraińcom? Łatwiej wykorzystać lekarzy i pielęgniarki z Ukrainy, nie byłoby kwestii językowych, żmudnego i czasochłonnego procesu uznawania dyplomów. Mam świadomość, że to kwestia trudna i nieoczywista, ale być może warto brać pod uwagę także pozytywne aspekty. Na przykład dawalibyśmy jasny sygnał, że obecność obywateli Ukrainy, którzy opuścili swój kraj ze względu na wojnę, nie zmniejsza puli usług dla Polaków.
Co z imigrantami, którzy nie chcą się integrować, zwłaszcza w kontekście różnic kulturowych czy islamu?
Po pierwsze, czy wszyscy muszą się integrować? W Polsce duża część imigrantów to imigranci zarobkowi- pewnie krótkookresowi. Powinni wiedzieć, że jest ścieżka integracyjna pozwalająca zostać w Polsce na dłużej i że pozostanie, oznacza dostosowanie do reguł prawnych i zasad życia społecznego w Polsce. Nie widzę powodu, żeby osoby, które nie chcą tego robić, w Polsce pozostawały.
Poza tym, co oznacza, że się nie chcą integrować? Czy kiedykolwiek zdefiniowano zestaw reguł, które imigranci mieliby spełnić, żeby traktować ich jako zintegrowanych?
Imigrant powinien wiedzieć, że pracując legalnie, płacąc podatki, posyłając dzieci do polskiej szkoły, przestrzegając prawa, po kilku latach może uzyskać pobyt na czas nieokreślony, potem ubiegać się o obywatelstwo. Tymczasem proponuje się radykalne wydłużenie czasu pobytu niezbędnego, by w ogóle ubiegać się o obywatelstwo. Propozycje tzw. testu obywatelskiego to już prawdziwa jazda bez trzymanki, włączając krążące w mediach społecznościowych pytania dotyczące np. okoliczności i skutków bitwy pod Grunwaldem. Tylko czy osoba starająca się o polskie obywatelstwo musi znać XV-wieczną historię Polski, czy śpiewać kolędy w języku polskim? Mam wątpliwości, tym bardziej że badania CBOS pokazują, że Polacy coraz mniejszą wagę przywiązują do tego, czy imigranci chcący być Polakami są katolikami.
Ale słyszymy pytania "Czy nie będę bała się wyjść na ulicę?" Ludzie słyszą np. o przestępczości wśród Gruzinów, słyszą o deportacjach. Jak rozminować obawy, skoro część z nich jest uzasadniona racjonalnie?
Zarządzajmy procesami, a nie emocjami. Obecnie duża część działań polityków to zarządzanie emocjami, a pytania do sondaży to samospełniająca się przepowiednia. Jeśli straszymy "paktem migracyjnym" przez miesiące, nie dziwmy się, że ludzie się boją. Jeśli codziennie informujemy o grupach przestępczych z Kolumbii czy Gruzji, nie dziwmy się obawom.
Jeśli uważamy, że jest zagrożenie przestępczością zorganizowaną związaną z imigracją, może trzeba dofinansować policję, zwiększyć efektywność działań. W latach 90. udało się wyeliminować przestępczość zorganizowaną w Polsce. Da się to zrobić. Do niedawna największą grupą osób, które poszukiwały w Polsce opieki, a jednocześnie pochodziły z odmiennego kręgu kulturowego, byli Czeczeni i było to ok. 100 tysięcy osób. Nie było to bezproblemowe, ale nie przenosiło się na poziom szeroko dyskutowanych obaw społecznych.
Czy możemy sobie pozwolić na bardziej restrykcyjną politykę jak Dania? Duńczycy są bardzo restrykcyjni, odrzucają 90 proc. wniosków – i mają opt-out z paktu migracyjnego. W Kopenhadze w zasadzie nie widać imigrantów czy ich potomków.
To, że czegoś nie widać, nie znaczy, że tego nie ma. Odsetek imigrantów w Danii jest wyższy niż w Polsce (a nawet dwukrotnie wyższy). To, że nie widać ich w Kopenhadze, może też oznaczać marginalizację i gettoizację. To ryzyko, którego nam się udało uniknąć. Jak wynika z badań choćby tych realizowanych przez CBOS, Polacy są przeciwni gettoizacji, chcieliby, żeby imigranci funkcjonowali w polskim społeczeństwie, jesteśmy wciąż relatywnie otwarci na integrację. A wracając do Danii: to wrażenie może wynikać też z tego, że kluczowe grupy imigrantów w tym kraju to osoby z innych krajów UE docierające tam w ramach swobody przepływu osób – Polacy i Rumunii. Czyli w oczywisty sposób kraj ten korzysta z polityk unijnych.
Co z opt-outem z paktu migracyjnego?
Dania nie jest krajem granicznym UE. Dla niej solidarność ma mniejsze znaczenie, a istotą paktu są mechanizmy solidarnościowe. Uważam, że pakt co do zasady jest dla Polski korzystny – daje przestrzeń działań w sytuacji kryzysowej.
Problem z paktem polega na tym, że większość ludzi nie zna nawet jego założeń, a mało kto był w stanie przedrzeć się przez wielostronicowe często techniczne opisy rozwiązań. Mało też kto pamięta, że gdy pakt się pojawił, był krytykowany przede wszystkim przez środowiska lewicowe, bowiem w przyspieszaniu procedur na granicach zewnętrznych UE widziano liczne ryzyka naruszenia praw człowieka. Pakt to odpowiedź na lata 2014-2015, miał dać szansę reagowania na zwiększone ryzyko napływu imigrantów, także w sytuacjach kryzysowych. To lekcja z tego, co działo się na południu Europy – we Włoszech czy Grecji.
Mechanizm solidarnościowy to nie tylko relokacja, na marginesie: o niewielkiej przecież skali, ale także możliwości dzielenia się kosztami presji migracyjnej czy wsparcia infrastruktury w państwach granicznych. Co będzie, jeśli Polska nie poradzi sobie, gdy Białoruś czy Rosja zintensyfikują działania? Czy opt-out nam pomoże?
Widać, że Unia zmienia nastawienie, zaostrza politykę migracyjną.
Mamy taki klimat polityczny w większości krajów. Politycy idą z prądem podkręcanym przez sondaże – tak jak mówiliśmy wcześniej, to samospełniający się mechanizm. Czy znajdzie się ktoś na tyle odważny, żeby zapytać, czy to kierunek, w którym powinniśmy pójść? To pytanie szczególnie ważne dla Polski. W naszym kraju jest już ok. 2-2,5 miliona migrantów, w większości zarobkowych, kluczowych dla gospodarki – czy wyobrażamy sobie funkcjonowanie bez nich?
Przeciętny Polak słyszy o wkładzie migrantów w PKB, ale to abstrakcyjne liczby. Interesuje go, kogo widzi za kierownicą Ubera.
Znakomity przykład! Czy ta osoba myśli, że gdyby nie było kierowcy z Indii, Bangladeszu, Gruzji czy Azji Centralnej, to zamiast niego byłby kierowca z Polski. A może tego Ubera by w ogóle nie było? Bez Ubera można żyć, ale bez lekarzy i pielęgniarek z Ukrainy w polskich szpitalach byłoby trudniej. Podobnie z setkami już tysięcy cudzoziemskich pracowników aktywnych na polskim rynku pracy. To fenomenalny wątek – Polacy znormalizowali migrację na poziomie, nazwijmy to, "użytkowym". Normalne jest korzystanie z Ubera, chodzenie do restauracji etnicznych, normą jest to, że w firmach budowlanych pracują Ukraińcy. A jednocześnie duża część badanych uważa, że nie ma w Polsce miejsca dla migrantów. Nie jest to spójne.
Jak zarządzić tym paradoksem?
Rozmawiajmy o migracjach w sposób bardziej wiarygodny, oparty o fakty i dane, a nie o emocje i wrażenia czy przypuszczenia, mówmy o realnych wyzwaniach. Realne wyzwanie to pracodawcy zaniżający stawki płac, wykorzystujący okazję, by oferować substandardowe warunki pracy. O tym rozmawiajmy. Jak zapewnić dostęp do usług publicznych dobrej jakości dla wszystkich. A nie bez końca debatujmy o tym, czy Polacy chcą Paktu albo, czy chcieliby pozbyć się imigrantów.
Podstawowe hasło polityczne to "nie masowej imigracji".
Masowa zaczyna się od ilu osób? Skala imigracji do Polski, nawet pomimo wielkich rozmiarów uchodźstwa z Ukrainy, jest wciąż dalece niższa niż w większości krajów zachodniej Europy. Poza tym Polska w dużej mierze nie "przyjmuje" imigrantów – oni przyjeżdżają, bo ktoś chce ich zatrudnić, bo są tutaj potrzebni. Wydaje mi się, że pokutuje takie przekonanie, że do Polski czy Europy łatwo się dostać.
Dajmy na to, ktoś w Nigerii postanawia: "pojadę do Europy" i to się wydarza. Tymczasem, ta osoba nie przyjedzie, jeśli ktoś nie wystawi zezwolenia na pracę. Wyjątkiem są wysoko wykwalifikowani specjaliści. Na marginesie, to właśnie brak efektywnie funkcjonujących – i kontrolowanych – kanałów legalnego napływu sprawia, że wiele osób próbuje się dostać do Europy pod pozorem starania się o opiekę humanitarną. Po wybuchu wojny specustawa wprowadziła coś na kształt swobody przepływu między Polską a Ukrainą. Czy doprowadziło to do upadku polskiej gospodarki?
Jak wyobraża pan sobie długofalową ścieżkę rozwoju polskiej gospodarki w kontekście migracji?
To wielkie pytanie i z mojej perspektywy to na nim powinna obecnie skupiać się duża część dyskusji – jaka będzie relacja wykorzystania pracy i kapitału? Jakie będą wzorce zmian technologicznych? Duża część polskiej gospodarki jest silnie pracochłonna, tam koncentrują się imigranci. Czy taki model jest do obrony na dłuższą metę? Jeśli nie, jaka powinna być ścieżka dojścia do gospodarki bardziej technologicznie zaawansowanej?
W strategii migracyjnej napisano, że obecność imigrantów generuje ryzyko, że polska gospodarka będzie niezaawansowana technologicznie, co z kolei zdaniem wielu prowadzi do wniosku, że trzeba zmniejszyć skalę migracji. Tak to nie działa! Hipoteza o polaryzacji rynku pracy mówi, że jednocześnie rozwija się wysoko zaawansowana technologicznie część i ta, gdzie to zaawansowanie jest znikome. Imigranci koncentrują się w tej drugiej. Czy wyeliminujemy ten dół rozkładu w ciągu 5, 10, 15 lat? Trudne pytanie i nieoczywista odpowiedź...
System punktowy dla migrantów – to rozwiązanie?
System punktowy najlepiej sprawdza się przy nadwyżce podaży nad popytem – gdy kraj jest atrakcyjny i setki tysięcy cudzoziemców chcą do niego przyjechać. Czy Polska jest tak atrakcyjna? Pewnie jestem w sporze z wieloma ekspertami, ale śmiem wątpić. Jesteśmy krajem atrakcyjnym raczej regionalnie, nie globalnie.
Dostrzegam natomiast co najmniej jeden pozytyw systemu punktowego – jego wprowadzenia oznaczałoby bowiem implementację choćby namiastki systemu rozpoznawania kwalifikacji zagranicznych. Tak, byśmy mogli ocenić, czy kompetencje imigranta ubiegającego się o możliwość przyjazdu w ramach tego systemu przystają do potrzeb polskiego rynku pracy.
Dziś takich narzędzi nie mamy. Mówiliśmy o tym wcześniej. Polska staje się coraz bardziej popularna dla badaczy, studentów, specjalistów. Chcieliby przyjechać czasowo lub na dłużej, ale nie zrobią tego, jeśli nie zagwarantujemy tego, że nie będą miesiącami oczekiwać na to, aż przeprocesujemy ich wnioski legalizacyjne. To dla mnie największy paradoks tej dyskusji o systemie punktowym – wprowadzimy system punktowy, ale jak go obsłużymy? Pięcioma albo dziesięcioma urzędnikami, którzy zostaną do tego oddelegowani?
Czy kontrole na granicach wewnętrznych to proces, który skończy Schengen i może w przyszłości UE?
Mam nadzieję, że nie. Strefa Schengen i swoboda przepływu to jedno z największych osiągnięć Wspólnoty Europejskiej. Czy musimy odwoływać się do zawieszania swobody przepływu? Doświadczenie jej zawieszenia na granicy polsko-niemieckiej pokazało, że to w dużej mierze temat polityczny, dość luźno powiązany z realiami. Sprawy powinny być rozwiązywane przez współpracę służb granicznych i resortów spraw zagranicznych. Taka współpraca to przykład zarządzania procesami, a jeśli będzie efektywna, pozbawi narzędzi politycznego oddziaływania te ugrupowania, które bez wahania odwołują się do negatywnych stereotypów albo dezinformacji.
Rozmawiali Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak, dziennikarze money.pl