Niebotyczny poziom niepewności. Tego giełdy nie lubią najbardziej [OPINIA]
Na całym świecie trudno było znaleźć w poniedziałek giełdę, na której ceny akcji nie leciałyby na łeb, na szyję w dół. Nietrudno zgadnąć dlaczego - pisze dla money.pl prof. Witold Orłowski z Akademii Finansów i Biznesu Vistula.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Ogłoszona kilka dni temu decyzja Donalda Trumpa o masowych podwyżkach ceł dla niemal wszystkich krajów świata to coś więcej niż tylko potężna korekta polityki handlowej. To raczej jasny przekaz, że obecnemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych w ogóle nie podoba się sposób działania globalnej gospodarki i globalnej współpracy międzynarodowej. Nie ma co do tego cienia wątpliwości: Trump każdym swoim słowem potwierdza, że w jego opinii, jeśli USA importują jakieś towary, to na tym tracą, a zyskują tylko wtedy, gdy eksportują.
Rozwija biznesy od zera i zawsze wygrywa - Lech Kaniuk w Biznes Klasie
Recepta? Obłożyć import takimi cłami, żeby przestał być opłacalny, a przynajmniej, żeby spadł poniżej poziomu amerykańskiego eksportu. I w taki właśnie absurdalny sposób współpracownicy prezydenta wyliczyli cła, które rzekomo stosuje wobec amerykańskich towarów cały świat.
Nie przejmowali się jakimiś liczbami czy procentami (np. takimi, że cła stosowane przez Unię Europejską wynoszą tylko 4-5 proc. wartości importu). Zamiast tego wyliczyli, jak duży jest deficyt USA w wymianie z poszczególnymi krajami lub ich grupami, a następnie (nieco sprawę upraszczając) uznali, że ten deficyt odniesiony do całego importu to właśnie "rzeczywisty" poziom ceł, który stosują te kraje. W ten sposób wyszło im, że unijne cła wynoszą 40 proc., a nie 4-5 proc. Prezydent Trump już ogłosił, że Unia powinna zlikwidować VAT, bo to pewnie on tak obciąża amerykański eksport, choć, jak wiadomo, w identyczny sposób obciąża też każdy inny sprzedawany produkt.
Ekonomiczny absurd? Może i tak, ale 40 proc. unijnych ceł, albo 100 proc. chińskich jest zgodne z intuicyjnym przekonaniem prezydenta, że wszystkie kraje oszukują od lat Amerykę. No bo przecież gdyby nie stosowały takich oszukańczych ceł, czemu amerykański eksport miałby być mniejszy od importu?
Z ekonomicznego punktu widzenia jest to oczywista bzdura. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Czy bzdura, czy nie - jest to wprowadzona w życie decyzja rządu Stanów Zjednoczonych, największego importera i nadal najpotężniejszej gospodarki świata. Jeśli ktoś jeszcze tydzień temu łudził się, że Trump tylko blefuje, ma teraz coraz mniej podstaw do optymizmu. Bo choć nadal nie jest pewne, czy nie chodzi jednak tylko o niesłychanie brutalną grę negocjacyjną, to coraz więcej wskazuje na fakt, że raczej nie.
Po niemal stuleciu oddania idei wolnego handlu i swobodnej współpracy międzynarodowej, Stany Zjednoczone prawdopodobnie wypowiadają im wojnę, kierując się w stronę protekcjonizmu i zamierzając, przynajmniej częściowo, rozmontować ład gospodarczy stworzony przez globalizację.
Jak na coś takiego mogły zareagować rynki? Gdyby chodziło tylko o wizję ograniczenia amerykańskiego importu, teoretycznie inwestorzy powinni pozbywać się akcji firm z tych krajów, które na krótką metę najwięcej stracą na amerykańskim protekcjonizmie. A więc przede wszystkim największych partnerów handlowych z sąsiedztwa USA (Meksyku i Kanady), a następnie bardzo uzależnionych od eksportu na rynek amerykański krajów Dalekiego Wschodu (zwłaszcza Chin, Japonii i Korei).
Europa powinna też ucierpieć, ale bez przesady. A ceny akcji firmy amerykańskich powinny raczej zyskać, a co najwyżej odrobinę stracić w sytuacji, jeśli są zbyt mocno zaangażowane w produkcję swoich wyrobów za granicą.
Tymczasem stało się coś innego. Właściwie nie było giełdy na świecie, która by nie odnotowała potężnych spadków. Od czasu kiedy pięć dni temu prezydent Trump ogłosił "Dzień Wyzwolenia" Ameryki, ceny akcji w Nowym Jorku, Tokio, Londynie i Frankfurcie spadły o 11-12 proc., w Hongkongu o 15 proc., w Warszawie o 10 proc., w Mexico City o 8 proc. i nawet w dziwnie oszczędzanej przez prezydenta Rosji o 9 proc. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, że posunięcie USA jest, ogólnie rzecz biorąc, fatalną wiadomością dla światowej gospodarki, której protekcjonizm może tylko zaszkodzić. Po drugie dlatego, że na protekcjonizmie stracą wszyscy - na czele z większością korporacji amerykańskich, które rzekomo miałyby na tym zyskać. Po trzecie dlatego, że potężna podwyżka ceł grozi wpędzeniem światowej gospodarki w recesję, która uderzy również w USA (zwłaszcza w sytuacji, kiedy Amerykanie odczują silny wzrost inflacji, na który Fed będzie musiał odpowiedzieć podwyżkami stóp procentowych).
"Nie wiadomo, na czym to wszystko się skończy"
No i wreszcie dlatego, że wcale nie wiadomo, na czym to wszystko się skończy. Chiny z pewnością odpowiedzą na jawnie wrogie działanie USA swoimi bolesnymi kontrposunięciami. Europa będzie na pewno ostrożniejsza (choćby dlatego, że z Ameryką wiążą ją również interesy pozagospodarcze), ale też nie może pozostawić agresywnych podwyżek ceł bez odpowiedzi.
Czy mamy więc do czynienia "tylko" z ciosem dla wzrostu gospodarczego, czy też z początkiem wojny handlowej, której konsekwencje mogą być trudne do oszacowania? Giełdy na całym świecie nie lubią recesji. Ale jeszcze bardziej nie lubią niepewności. A prezydentowi Trumpowi udało się podnieść niepewność do niebotycznego poziomu.
Autorem jest prof. Witold Orłowski z Akademii Finansów i Biznesu Vistula