Wydatki konsumpcyjne Polaków od 2010 r. zwiększyły się realnie (czyli licząc w cenach stałych) o 60 proc. Mówiąc w uproszczeniu, o tyle więcej dóbr i usług kupiliśmy. To odzwierciedlenie równie spektakularnego wzrostu realnych dochodów gospodarstw domowych. Mimo to żywność i napoje bezalkoholowe w 2024 r. odpowiadały za podobną część naszych wydatków, co na początku tego okresu. Oznacza to, że wydatki na towary z tej podstawowej kategorii rosły równie szybko, co wydatki ogółem.
To zjawisko jest sprzeczne z tzw. prawem Engla, wedle którego wydatki na żywność gospodarstw domowych rosną wolniej niż ich dochody, czego skutkiem jest stopniowy spadek udziału tej kategorii w całkowitych wydatkach. Ta zależność dotyczy zarówno indywidualnych konsumentów, jak i całych państw: w zamożnych krajach konsumenci zwykle wydają na żywność relatywnie mniej niż w ubogich.
Przykładowo, trzymając się tylko Europy, w Serbii towary z tej kategorii to 29 proc. koszyka konsumpcyjnego, w Bułgarii – 22 proc., w Hiszpanii – 18 proc., we Francji – 15 proc., w Niemczech – 13 proc., a w Szwajcarii zaledwie 10 proc. Gdyby uszeregować te kraje pod względem dochodu na mieszkańca, kolejność byłaby dokładnie taka sama.
Powyższe liczby to udziały żywności i napojów bezalkoholowych w zharmonizowanym wskaźniku cen konsumpcyjnych (HICP). To miernik inflacji obliczany przez Eurostat dla wszystkich krajów UE i kandydujących. HICP ma odzwierciedlać strukturę wydatków typowego konsumenta na podstawie tzw. spożycia sektora gospodarstw domowych, jednego z elementów rachunków narodowych (rachunków PKB).
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dwie zagadki w danych o wydatkach na żywność
Jak wygląda ten koszyk w Polsce? Obecnie udział żywności i napojów bezalkoholowych w naszym HICP wynosi 19 proc. To nieco mniej niż w poprzednich dwóch latach, gdy udział ten zwiększył się pod wpływem skoku cen żywności, ale wciąż więcej niż we wcześniejszych ośmiu latach. W Unii Europejskiej wyprzedza nas pod tym względem 10 państw – w tym kilka takich, które teoretycznie są nieco bogatsze. W tym świetle jedyną zagadką jest więc to, czemu udział wydatków na żywność w Polsce od co najmniej dekady nie maleje.
Inny obraz wyłania się jednak ze struktury wskaźnika cen konsumpcyjnych (CPI), czyli naszej krajowej miary inflacji. Wydatki na żywność i napoje bezalkoholowe mają w nim obecnie niemal 26-proc. udział. W latach 2021-2024 ten udział był wprawdzie nawet wyższy, ale wcześniej – co najmniej od 2010 r. – był niższy, nawet o 2 pkt proc. W tych danych zaskakuje więc nie tylko to, że są niespójne z prawem Engla. Zagadkowy jest też sam poziom wydatków na żywność na tle całkowitej konsumpcji: wydaje się, że nie przystaje do kraju na takim poziomie rozwoju, co dzisiejsza Polska.
Zacznijmy od rozwiązania tej pierwszej zagadki. Dlaczego udział żywności i napojów bezalkoholowych w wydatkach Polaków od lat nie maleje, zarówno w świetle HICP, jak i CPI, chociaż dawniej spadał szybko? W połowie lat 90. XX w. sięgał (w HICP) 35 proc., w 2002 r. pierwszy raz znalazł się poniżej 30 proc., a w 2006 r. poniżej 20 proc.
W ostatnich latach czynnikiem, który zahamował działanie prawa Engla w Polsce, były bez wątpienia procesy cenowe. Mniej więcej do 2015 r. ceny żywności i napojów bezalkoholowych szły w parze z cenami innych towarów i usług. Później jednak żywność zaczęła drożeć odczuwalnie szybciej. Na koniec 2024 r. poziom cen konsumpcyjnych nad Wisłą był o 51 proc. wyższy niż dekadę wcześniej, ale ceny żywności i napojów bezalkoholowych podskoczyły o niemal 68 proc.
To ograniczało spadek udziału żywności w wydatkach Polaków mimo tego, że przez cały ten okres konsumenci zwiększali realne (tzn. liczone w stałych cenach) spożycie innych towarów i usług szybciej niż spożycie żywności. W 2024 r. sprzedaż detaliczna żywności, napojów i wyrobów tytoniowych była realnie o zaledwie 11 proc. wyższa niż w 2015 r., a sprzedaż detaliczna ogółem o 38 proc. wyższa.
Tego Engel nie przewidział
Dr Jakub Olipra, ekonomista z Credit Agricole Bank Polska i Szkoły Głównej Handlowej, zwraca uwagę na to, że Polska nie jest jedynym krajem naszego regionu, w którym prawo Engla przestało działać. Podobnie jest np. w Czechach i na Węgrzech. Olipra, który tym tematem zajmował się naukowo, ocenia, że jest to następstwo bardzo wczesnego przyjęcia w tych krajach wzorców konsumpcji z zamożnych państw Zachodu.
W opublikowanym w ubiegłym roku artykule naukowym Olipra tłumaczy, że w Polsce i niektórych innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej udział żywności w wydatkach gospodarstw domowych przestał spadać wraz ze wzrostem ich dochodów, bo już wcześniej znalazł się na poziomie niższym, niż wskazywałby ich poziom zamożności. Inaczej mówiąc, polskie gospodarstwa domowe już dekadę temu przeznaczały na żywność tak małą część swoich budżetów na konsumpcję, że nawet dzisiaj – przy znacznie wyższych dochodach – nie jest ona nietypowo niska. To pozwala zrozumieć, dlaczego Polsce jest znacznie bliżej do średniej unijnej pod względem udziału żywności w wydatkach konsumpcyjnych niż pod względem dochodu na mieszkańca.
To prowadzi do pytania: dlaczego dawniej prawo Engla działało w Polsce i innych krajach regionu z tak dużą intensywnością? Ekonomista z Credit Agricole uważa, że był to efekt przyspieszonej integracji z Zachodem. Tamtejsze wzorce konsumpcji wyjątkowo szybko się u nas upowszechniały, m.in. za sprawą zagranicznych sieci handlowych, co przejawiało się rosnącą popularnością żywności wysoko przetworzonej. Takie produkty są zaś zwykle tańsze niż te niskoprzetworzone (m.in. ze względu na mniejszą trwałość tych drugich). Do pewnego momentu mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej nie tylko przeznaczali coraz mniejszą część swoich rosnących dochodów na żywność, ale też zastępowali droższe artykuły żywnościowe tańszymi.
Restauracje zamiast domowej kuchni? Ceny nie pozwolą
Jeśli waga żywności w wydatkach Polaków już dekadę temu osiągnęła poziom przystający do naszych dzisiejszych dochodów, to teoretycznie ich dalszy wzrost powinien prędzej czy później sprawić, że waga ta znów ruszy w dół. W praktyce nie jest przesądzone, czy tak się stanie.
Jednym z powodów jest to, że w dłuższym terminie żywność może nadal drożeć szybciej niż inne towary i usługi. Jest to bowiem częściowo konsekwencja zmian klimatu. Na to nakładały będą się też widoczne już dziś zmiany nawyków żywieniowych gospodarstw domowych. Nawet jeśli ilościowo spożycie żywności będzie stało w miejscu, to w naszych koszykach będzie się pojawiało coraz więcej produktów relatywnie drogich, np. ekologicznych lub dietetycznych. Takich trendów Ernest Engel, XIX-wieczny niemiecki ekonomista, przewidzieć nie mógł, gdy zauważył zależność między dochodami gospodarstw domowych a ich wydatkami na żywność.
Dalszy spadek udziału żywności w wydatkach polskich konsumentów hamować może też niedostępność alternatywy: usług gastronomicznych. Zwykle im bogatsze społeczeństwo, tym więcej – relatywnie do ogółu wydatków – pieniędzy przeznacza na jedzenie poza domem (chociaż dużą rolę odgrywają tu czynniki kulturowe i znaczenie turystyki dla poszczególnych gospodarek - widać to na pierwszym wykresie).
Dlatego, jeśli potraktować wydatki na żywność i na usługi gastronomiczne łącznie, to ich udział w strukturze konsumpcji w krajach UE jest znacznie mniej zróżnicowany niż udział wydatków na żywność i udział wydatków na gastronomię traktowanych osobno. Przykładowo: Rumuni na żywność przeznaczają 28 proc. swoich budżetów, a na usługi gastronomiczne około 2 proc. Irlandczycy z kolei – odpowiednio – 11 i 19 proc. W obu krajach te wydatki łącznie stanowią około 30 proc. koszyków konsumpcyjnych.
W Polsce popularność stołowania się za domem również powinna teoretycznie rosnąć wraz z bogaceniem się mieszkańców, ale jak dotąd ten trend był bardzo niewyraźny. Udział usług gastronomicznych w polskim HICP rośnie w miarę systematycznie od 2016 r. i sięga obecnie 2,7 proc. – to jednak wciąż mniej niż np. w 2004 r. i wcześniej. Za ten wzrost odpowiada niemal wyłącznie wzrost cen tych usług, a nie realnego (w cenach stałych) popytu na nie. W 2024 r. były one o 87 proc. droższe niż dekadę wcześniej, podczas gdy żywność – jak pisaliśmy wcześniej – była o 63 proc. droższa. Główną przyczyną tak szybkiego wzrostu cen w gastronomii jest sytuacja demograficzna Polski, która winduje koszty pracy.
Wzrost cen usług gastronomicznych szybszy niż wzrost całego HICP automatycznie zwiększa ich udział w tym wskaźniku, ale nie proporcjonalnie. Zwykle konsumenci starają się bowiem ograniczać spożycie towarów i usług, które drożeją relatywnie szybciej niż inne, o ile mają alternatywę. W przypadku gastronomii alternatywą jest zaś właśnie samodzielne przygotowywanie posiłków. Jeśli więc Polska będzie się bogaciła w warunkach kryzysu demograficznego, skutkującego bardzo szybkim wzrostem płac, to zachodni model konsumpcji, z większym niż u nas udziałem usług, może długo nie być dla nas dostępny.
Nierówności dochodowe zamazują obraz
Do rozwiązania pozostaje jeszcze druga zagadka: dlaczego udział żywności i napojów bezalkoholowych w CPI jest zdecydowanie wyższy niż w HICP i która z tych liczb lepiej oddaje realia?
Jednym z wyjaśnień mogą być różnice w konstrukcji tych wskaźników. HICP pokazuje faktyczną strukturę ogółu wydatków konsumpcyjnych na podstawie rachunków narodowych. W rzeczywistości, ze względu na dostępność danych, obraz jest trochę opóźniony: skład HICP w danym roku to nieco tylko zmodyfikowana struktura konsumpcji dwa lata wcześniej. Skład CPI również ma odzwierciedlać roczny koszyk zakupowy przeciętnego konsumenta. Bazuje jednak na prowadzonych przez GUS szczegółowych badaniach budżetów kilkudziesięciu tysięcy gospodarstw domowych. Te dane dostępne są szybciej niż szczegółowe rachunki narodowe, więc w każdym roku skład CPI opiera się na wynikach badania z roku poprzedniego.
Zwykle wzorce konsumpcyjne nie zmieniają się gwałtownie (jednym z wyjątków był okres pandemii COVID-19), więc zarówno CPI, jak i HICP można traktować jako w miarę aktualne obrazy koszyka zakupowego przeciętnego konsumenta. Źródłem różnic w składach tych wskaźników może być natomiast nieco inna definicja konsumpcji.
Po pierwsze, w badaniach ankietowych, takich jak BBGD, z różnych powodów niedoreprezentowane są zamożne gospodarstwa domowe. Te zaś (zgodnie z prawem Engla) wydają na żywność mniej niż te biedniejsze – więcej zaś na przykład na dobra luksusowe. Dlatego w składzie CPI wyższy niż w HICP jest udział tzw. dóbr pierwszej potrzeby, mniejszy zaś jest np. udział kategorii transport, obejmującej m.in. samochody i paliwa do nich.
Do tego, jak zauważa w rozmowie z money.pl Marta Petka-Zagajewska, dyrektorka Biura Analiz Makroekonomicznych w PKO BP, rachunki narodowe, na których bazuje HICP, obejmują też wydatki konsumpcyjne cudzoziemców okresowo przebywających w Polsce. Z kolei CPI pokazuje tylko strukturę wydatków krajowych gospodarstw domowych. Te, siłą rzeczy, wydają na żywność większą część swojego budżetu niż cudzoziemcy, a mniejszą na przykład na hotele i restauracje oraz kulturę. Wydatki przyjezdnych tuż zza polskiej granicy mogą też tłumaczyć fakt, że w HICP znacznie większy udział niż w CPI mają wyroby tytoniowe (odpowiednio 2,4 i 1,4 proc.), które są w Polsce wyraźnie tańsze niż np. w Niemczech i Czechach.
To ostatnie zjawisko – większy udział wyrobów tytoniowych w składzie HICP niż w CPI – może wynikać częściowo także z tego, że w rachunkach narodowych uwzględniona jest (na podstawie szacunków) konsumpcja realizowana w szarej strefie. Tak tłumaczyć można również to, że w świetle HICP Polacy więcej wydają na prowadzenie gospodarstwa domowego, w tym np. usługi sprzątania i wszelkich napraw, które często są nierejestrowane. Wprawdzie gospodarstwa domowe uczestniczące w badaniu budżetów GUS nie muszą okazywać potwierdzeń swoich wydatków, ale i tak mogą mieć obawy przed raportowaniem takich nieformalnych transakcji – zwłaszcza większych.
Patrząc z tej perspektywy, HICP zdaje się pokazywać bardziej wiarygodny obraz tego, jaką część swoich wydatków Polacy średnio przeznaczają na żywność i napoje bezalkoholowe. Średnia jednak ma to do siebie, że przy stosunkowo dużych nierównościach dochodowych, nie jest dobrym opisem sytuacji większości gospodarstw domowych. O niej więcej mówi udział żywności w CPI.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl