Oszustwa wyborcze, których nie wychwycą eksperci? To możliwe
- Ktoś musiałby włożyć kolosalny wysiłek i mieć niewiarygodną skuteczność, żeby różnica między jednym a drugim kandydatem celowo wyniosła niespełna 370 tysięcy głosów - mówi money.pl socjolog polityki prof. Jarosław Flis, odpowiadając na pytania o rzekome anomalie wyborcze. Jednocześnie stwierdza, że istnieje "oszustwo idealne".
Grzegorz Osiecki, Tomasz Żółciak, money.pl: Prokuratura będzie teraz liczyła głosy oddane w tegorocznych wyborach prezydenckich, prawdopodobnie w blisko 300 komisjach wyborczych. Czego się pan spodziewa?
Prof. Jarosław Flis, socjolog polityki, wykładowca akademicki: W moim przekonaniu zostaną cztery rodzaje tej sytuacji. Pierwsza to komisje, gdzie wszystko było idealnie. Tych pewnie będzie najwięcej. Druga to błędy rachunkowe dotyczące jednego, dwóch, trzech, pięciu głosów - śladowe w stosunku do liczby pozostałych. Tu przepisano komuś kilka głosów nieważnych lub odwrotnie, tam ktoś się pomylił o dwa, trzy głosy.
Trzeci poziom to sytuacje, w których po prostu wpisano odwrotnie wynik. Wszystko policzono idealnie, nie było żadnych błędów, natomiast liczby wpisano do systemu na odwrót. Tu poziom podejrzeń zależy od tego, czy uważa się to za błąd rachunkowy, czy bardzo sprytną metodę na oszustwo wyborcze, w której zawsze na końcu, jak się okaże, że zostało to odkryte, to powiemy, że pomyliliśmy się przy wpisywaniu.
Wreszcie czwarty poziom, najbardziej podejrzany - sytuacje jak na Mokotowie czy w Bielsku-Białej, gdzie duża liczba głosów oddanych na jednego kandydata jest przypisana do rywala. Wśród tych dotąd przeliczonych to jest najmniejsza grupa. Liczę, że w efekcie wyniki zostaną skorygowane i dane na stronie Państwowej Komisji Wyborczej będą odpowiadać rzeczywistości. Mam nadzieję, że wtedy te emocje wreszcie opadną.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Biznes budowany od zera i bez pieniędzy - Damian Strzelczyk w Biznes Klasa Young
Jak ocenia pan analizę doktora Krzysztofa Kontka, która dominowała w debacie publicznej i który wytyka błędy innym?
Jego podejście do powszechnej jednak krytyki wygląda na dość typowe niestety brnięcie w popełnione błędy. Najbardziej oczywistą słabością metody dr. Kontka jest bazowanie na kodach pocztowych. One nie są żadnym wskaźnikiem podobieństwa komisji w Polsce, tylko pokazują, jak poczta rozwijała swoje usługi w różnych częściach kraju, żeby było wygodnie dowozić listy. Ja nawet miałem nadzieję, że to fajny pomysł, który ominąłem przez 20 lat swojej pracy, ale sprawdziłem sobie na znanych mi obszarach i to się po prostu w żaden sposób nie spina.
Dr Kontek podzielił Polskę na 2208 jednostek terytorialnych i szukał lokalnych anomalii. Znalazł ich 1690. Dr Dariusz Stolicki z Centrum Badań Ilościowych nad Polityką, mój najbliższy współpracownik, zrobił jako matematyk prosty test. Podzielił Polskę na 2208 losowych jednostek - po prostu rozlosował komisje wyborcze do 2208 pakietów i policzył anomalie metodą dr. Kontka. Zrobił kilkadziesiąt tysięcy takich losowych prób i średnia liczba anomalii wyniosła 1698. Czyli taka liczba anomalii jest efektem przyjętych założeń ich szukania i nie ma nic wspólnego z podobieństwem komisji.
Poza tym założenie, według którego jeśli jakaś komisja odbiega wynikami od komisji sąsiadujących, to jest podejrzaną anomalią, ignoruje polityczną geografię Polski. Pokazują to wyniki głosowania w obszarach podmiejskich, w gminach miejsko-wiejskich. W ekspertyzie na zlecenie Fundacji Batorego pisałem np. o komisji nr 166 na krakowskich Skotnikach. W analizie dr. Kontka wyjdzie, że w tej komisji PiS oszukiwało, bo wszędzie dookoła wygrał Trzaskowski, a w niej Nawrocki. Tymczasem komisja 166 ma takie wyniki, ponieważ obejmuje starą wieś z zasiedziałą ludnością, a wszystkie okoliczne komisje obejmują nowe osiedla, które głosują inaczej.
Jak można skutecznie wykrywać nieprawidłowości w wyborach? Może dobrać jakąś losową próbę?
Jeden rodzaj błędu wykrywa się bardzo łatwo - ten związany z odwrotnym zapisaniem wyników. Robimy porównanie pierwszej tury do drugiej tury, zakładając, że w pierwszej turze nie było systematycznych oszustw.
A jak były w pierwszej turze?
Wątpliwe, bo wtedy stawka jest mniejsza, a rozproszenie kandydatów większe. Oszustwa wyborcze są przedsięwzięciem, ogólnie rzecz biorąc, nieracjonalnym przy tej skali działania. To, co można uzyskać na poziomie jednej komisji w porównaniu z zagrożeniem karnym, w ogóle się nie kalkuluje. To może być działanie emocjonalne, a nie strategiczne, bo ze strategicznego punktu widzenia nie ma to sensu w tej skali. Może takie oszustwo ma sens w wyborach wójta, ale nie w prezydenckich.
Oszustwa się zdarzają, bo są formą buntu - tak jak wyborcy, którzy malują na kartach do głosowania obsceniczne obrazki jako wyraz protestu. To działanie na zasadzie ekspresji, tak jak ktoś jedzie samochodem i obrzuca obelgami tego, kto mu zajechał drogę, mimo że tamten tego nie słyszy.
Czy masowe oszustwa są możliwe?
Racjonalnie rzecz biorąc, miałoby to większy sens, gdyby to była wielka masowa akcja. Ale główny problem z wielką masową akcją jest taki, że wymaga organizacji, a potem omerty. Byle jak zrobioną łatwo wykryć. Wychodzą na przykład tzw. "zęby Putina". Chodzi o zjawisko w wyborach prezydenckich w Rosji, gdzie lokalne władze wpisywały fikcyjne wyniki w protokołach. Fałszujący wpisują na ogół z lenistwa pełne okrągłe liczby, taka jest ludzka natura. Tymczasem prawdziwe wyniki, takie jak w Polsce, są zawsze wygładzone - stopniowo zwężają się ku końcom "krzywej dzwonu". Oszustwa widać potem w rozkładzie. W Rosji widać piki przy pełnych procentach dużego poparcia.
Oczywiście można sobie wyobrazić idealne oszustwo. Jeśli ktoś przyjmie założenie "w każdej komisji dopisujemy jedną dziesiątą głosów pierwszej tury na naszego kandydata", to takiej manipulacji nie wykryje, ani metoda Kontka, ani nasza. Tylko po pierwsze musieliby to wszyscy zrobić z taką samą skutecznością, po drugie nikt by się nie mógł wygadać. Trzeba by do tego przekonać co najmniej 30 tysięcy osób, więc wracamy do tego, co powiedziałem na początku naszej rozmowy.
Roman Giertych twierdzi, że doszło do nielegalnego przejęcia większości składów komisji wskutek niedoskonałości kodeksu wyborczego.
Z moim zespołem przebadaliśmy skład komisji i okazało się, że nie ma żadnego znaczenia, kto ma większość ani kto jest przewodniczącym. Prof. Dominik Batorski policzył, jakie jest średnie odchylenie od naszego modelu w zależności od tego, kto jest przewodniczącym komisji - jaki jest procent opozycji, a jaki procent rządzących. Okazało się, że nie ma żadnej istotnej różnicy. To hipoteza wyssana z palca.
Jaka jest rzeczywista skala nieprawidłowości? Bo spora część wyborców koalicji wierzy, że faktyczny wynik jest zupełnie inny.
Nasz model regresji przewiduje z niemal stuprocentową dokładnością liczbę głosów w drugiej turze na podstawie pierwszej i pokazuje, że skala odchyleń w tych miejscach, gdzie coś poszło niezgodnie z modelem, nie przesądzała o wyniku.
Poza tym, że ktoś musiałby włożyć kolosalny wysiłek i mieć niewiarygodną kolosalną skuteczność, trudno uwierzyć, żeby to wyszło tak idealnie, że różnica między jednym a drugim kandydatem wyniosła niespełna 370 tysięcy głosów. Przecież to przekręcanie wyników musiałoby obejmować kompletnie różne miejsca jak Konstancin-Jeziorna, Wilanów, ale także Janów Lubelski, Kolbuszowa czy Wolin. Moje wyobrażenie o życiu społecznym to zdecydowanie przekracza.
To przypomina opowieści PiS sprzed 10 lat, posła Joachima Brudzińskiego, który pokazywał, jak namalować sobie krzyżyk długopisem na kciuku, żeby kasować głosy. Takie wizje powtarzały po nim skądinąd poważne osoby. Przebadaliśmy głosy nieważne z 2014 roku - wiemy, że nic tam na szkodę PiS się nie działo. Co więcej, jeśli takie oszustwa są możliwe to, dlaczego PiS nie robił takiej akcji w 2023 roku? Przecież wtedy tracił władzę. Bez prezydenta da się przeżyć, a bez większości w Sejmie? Niewiele im brakowało - 2-3 proc. mniej głosów na Konfederację czy Lewicę, a więcej na PiS i większość byłaby możliwa.
Jakie mechanizmy oszustw mogą wykryć przeliczenia?
Przeliczenie głosów wykryje źle wpisane wyniki. Ale są mechanizmy, których nie wykryje, np. jeśli ktoś dorzuca głosy. Przykładowo na koniec pracy komisja patrzy, że zostało tyle pustych miejsc na listach wyborców, którzy nie przyszli zagłosować. Każdy podpisuje się za 10 osób, dorzucamy w ten sposób kilkadziesiąt głosów do puli. Te głosy są oddane, a ponowne przeliczenie tego procederu nie wykryje.
Może natomiast odkryć efekty działania takich "partyzantów", o jakich opowiadała mi kiedyś jedna ze studentek. Nierzadko jest tak, że komisja wyborcza dzieli karty po jednej kupce dla każdego i każdy sortuje swoją. Wtedy ktoś z liczących dorzuca np. co szóstą kartkę na jednego kandydata drugiemu kandydatowi, żeby się nie rzucało w oczy. Potem nikt tego nie sprawdza.
A statystyczne metody wyszukiwania anomalii tego nie wychwycą, choćby pośrednio?
Główny problem z anomaliami polega na tym, że odchylenia od średniej są normalne. Zawsze tłumaczę to, jak ze wzrostem - jest trochę wysokich ludzi, trochę niskich, bardzo niskich, to się rozkłada według tzw. krzywej dzwonu. Musimy tylko ustalić, od którego momentu mówimy już o chorobie. Zamiany wyników przy wpisywaniu robią istotną i widoczną różnicę, jeśli wynik był 60:40. Jeśli była różnica 51 do 49 proc., to tego nie zauważymy, lecz też i nie będzie to mieć jakiegoś wpływu na ostateczny wynik.
Jakie są główne lekcje z tych wyborów?
Podstawowa: żeby wykryć nieprawidłowości, trzeba wykryć najpierw prawidłowości. Powinien być system ostrzegawczy, działający w czasie rzeczywistym. W momencie, gdy komisja wprowadza wyniki do systemu, powinien on automatycznie porównywać to z wynikami w pierwszej turze (bo tylko w dwuturowych wyborach jest taki punkt odniesienia, a wyniki mają charakter zero-jedynkowy - tylko jedna strona dostaje nagrodę - przyp. red.).
Test można zautomatyzować - w momencie wprowadzenia i przed zatwierdzeniem, zanim komisja odejdzie do domu, system powinien pokazywać: "Komisja nr 95 w Krakowie, przyjrzyjcie się temu, co wpisaliście, bo wydaje się, że te wyniki są zamienione". Nie zwróciliśmy uwagi na to w 2010 czy 2020 roku - dziś już wiemy, że wtedy tak samo były przypadki wpisywania odwrotnego. Cały nasz zespół w Fundacji Batorego będzie pracował nad tym, jak to przewidzieć i zautomatyzować. A naukowo będziemy badać, jak to wyglądało np. we Francji i w krajach, gdzie też są dwuturowe wybory.
Co wymaga zmiany w kodeksie wyborczym?
Trzeba wymyślić sposób, jak zapobiec "spółdzielniom" w obsadzie komisji wyborczych. Pojawiły się ogłoszenia, np. w Szczecinie, na zasadzie: "Chcesz pracować w komisji? Zgłoś się do nas. Odpalisz nam 10 proc. gaży, to cię zgłosimy". Te komitety to nic innego jak "spółdzielnie rekrutacyjne" do komisji.
Jak rozumiemy, mowa o komitetach, które zebrały tysiąc podpisów i bez problemu zarejestrowały się, ale potem nie zarejestrowały kandydata, bo nie uzbierały bądź nawet nie planowały zebrać 100 tysięcy podpisów. A mimo to mogą wystawiać swoich przedstawicieli do składów komisji.
Pojawia się pytanie, w którym momencie zostaje zaburzona równowaga, gdy realnie startujące komitety zostaną przykryte czapkami przez "spółdzielnie", skupione nie na rzetelności wyborów, lecz na szybkim zarabianiu pieniędzy za ich obsługę. Powinniśmy więc skorygować kodeks pod kątem dopuszczania do zasiadania w komisjach tylko tych, którzy realnie biorą udział w wyścigu.
A jak ocenia pan obecny model Państwowej Komisji Wyborczej? Wcześniej to był skład sędziowski, dziś 7 z 9 członków to nominaci klubów sejmowych.
Mamy polityka, który był w resorcie spraw wewnętrznych w rządzie, który odszedł w niesławie (Ryszard Kalisz w rządzie Marka Belki - przyp. red.). Teraz nagle okazuje się, że jest wielką gwiazdą w debacie o uczciwości wyborów w Polsce. Z całym szacunkiem, ale to nie wygląda poważnie. Poprzedni model sędziowski też miał swoje ograniczenia.
Pamiętam, ile zajęło nam przekonanie starej PKW, żeby nie robić karty do głosowania w formie książeczki przed wyborami w 2018 r. Nawet po wielkiej aferze po wyborach w 2014 r., gdy poprzedni skład PKW musiał się podać do dymisji m.in. za zamieszanie wokół książeczkowej formy karty do głosowania, w PKW robili wielki show, żeby pokazać, że książeczka jest niezbędna. Sędziowie mają swoją logikę prawniczą, co ma zalety, ale i wady.
Widać to było przy okazji przeforsowania przez PiS w 2023 roku nowych reguł tworzenia komisji wyborczych na wsi - odbierających prawo podziału na obwody gminom i nakazujących komisarzom okręgowym tworzenie komisji w małych miejscowościach. W jednej gminie słyszałem żale wójta, że układ komisji jest absurdalny, lecz komisarz powiedział, że wójt nie rozumie ustawy i co z tego, że to absurdalne - jak ustawa mówi tak, to tak robimy. W drugiej gminie zapytałem, ile stworzyli nowych komisji. No żadnej. Wytłumaczyliśmy komisarzowi, że ludzie chcą głosować tam, gdzie do tej pory, i zrozumiał. Reguły i rozsądek muszą się jakoś ostrożnie ucierać.
Czy powinny zostać znowelizowane zasady wnoszenia protestów wyborczych?
Tak. Obecne przepisy są dosyć restrykcyjne i mówią o bardzo konkretnych przypadkach. Idea jest taka, że jak ktoś zobaczył nieprawidłowości na własne oczy, to powinien donieść. W tej kampanii dyskusję zdominowały nie indywidualne przypadki, ale dyskusja ogólna, ostatecznie także metodologiczna. Powinny zostać dopuszczone analizy, korzystanie z ekspertyz przez Sąd Najwyższy - takie spojrzenie z lotu ptaka. No i szukanie nieprawidłowości.
Dobrym przykładem są tu wybory parlamentarne w sytuacji, gdy sam Sejm nie wypełnił obowiązku korekty demograficznej. Sąd Najwyższy mógłby przecież nakazać przeliczenie głosów na podstawie wniosku PKW z poprawnym podziałem mandatów pomiędzy okręgi. Na przebieg wyborów nie ma wpływu, ilu posłów wybieranych jest w poszczególnych okręgach z uwagi na liczbę ludności (korekta liczby mandatów powinna zajść już w co najmniej 26 z 41 okręgów wyborczych - przyp. red.).
Można jednak uznać, że Sejm złamał kodeks wyborczy, nie dokonując odpowiednich korekt liczby mandatów w okręgach, w efekcie czego naruszył konstytucyjną zasadę równości wyborów. W takiej sytuacji można sobie wyobrazić, że wyrokiem Sądu Najwyższego PKW ustala, kto zdobył mandaty na podstawie właściwe liczby mandatów. To 15 minut roboty dla Krajowego Biura Wyborczego.
Sąd Najwyższy powinien się czuć w kompetencji do tego, żeby w uzasadnionych przypadkach wykraczać poza istniejącą procedurę. Jak sprawa książeczki - wybory samorządowe z 2014 r. były do powtórzenia, ale uznano, że skoro niewiarygodne są oskarżenia opozycji, że to wielki spisek PSL-owców dostawiających krzyżyki, to wszystko jest już idealnie. Nie było, bo "książeczka do głosowania" naprawdę zmyliła wyborców.
Jaki wpływ będzie miało całe to zamieszanie wokół wyborów?
Takiego zamieszania nie pamiętamy od czasów wyboru Aleksandra Kwaśniewskiego. To są nowe chwyty w naszym wrestlingu politycznym. Pamiętamy, że Jarosław Kaczyński też nie gratulował i nie chciał podawać ręki Bronisławowi Komorowskiemu. Wszystko jest teraz w rękach Karola Nawrockiego. Na razie, wybierając Sławomira Cenckiewicza na szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, wysłał dwa nagie miecze drugiej stronie.
Były w przyszłości gesty ugodowe jak zostawienie przez Donalda Tuska Mariusza Kamińskiego w CBA. Nie skończyły się sukcesem - było widać, że Kamiński nie docenił propaństwowego gestu oponenta. Może jednak pojawią się nowe próby. Pytanie, jak długo to się będzie psuło dalej, a kiedy kolejne pokolenie polityków dojdzie do wniosku, że ten wrestling nie ma sensu.
Widać, że w sondażach po tych wyborach nie poszybowały w górę ani Platforma, ani PiS. W pierwszej turze PiS bardzo dużo straciło, najwięcej od 2015 roku. PO też przecież tylko straciła na polaryzacji. Wszyscy są beneficjentami, tylko nie oni. Być może kiedyś dojdą do wniosku, że to podgrzewanie emocji naprawdę nie ma sensu.
Rozmawiali Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak, dziennikarze money.pl