Liberalizacja ustawy wiatrakowej jest jednym z ważniejszych kamieni milowych. Od ich realizacji zależy wypłata Polsce pieniędzy z KPO. Dlatego rząd jeszcze latem przygotował ustawę, która miała zliberalizować zasadę 10H blokującą budowę wiatraków na lądzie. Jednak mimo zapowiedzi, że projekt zostanie szybko uchwalony, od wielu miesięcy leży on w Sejmie.
- Codziennie sprawdzaliśmy, czy coś w tej sprawie drgnęło, ale nic się nie dzieje, projekt nie ma nawet nadanego sejmowego numeru druku. Tymczasem to nie jedna z wielu ustaw, bo chodzi przecież o odblokowanie pieniędzy z KPO dla Polski, z czego ok. 160 mld zł ma być przeznaczone na energetykę - przypomina Małgorzata Żmijewska-Kukiełka rzecznika prasowa Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW).
Pojawiła się jednak szansa, że po wielu miesiącach nastąpi wreszcie przełom.
Rząd stał się zakładnikiem własnego koalicjanta
Przypomnijmy: wprowadzone w 2016 roku przepisy niemal całkowicie zamroziły rozwój lądowej energetyki wiatrowej. Tzw. ustawa wiatrakowa wprowadziła zasadę 10H. Określa ona minimalną odległość między budynkiem mieszkalnym a elektrownią wiatrową - ma być to dziesięciokrotność wysokości instalacji. Zgodnie z tą zasadą, minimalna odległość budynków mieszkalnych od wiatraków wysokich na 100 metrów nie powinna być mniejsza niż kilometr.
Po sześciu latach od tamtej ustawy wydawało się, że wiatraki na lądzie wreszcie dostaną "wiatr w żagle", bo liberalizacja dotychczasowych przepisów stała się zarazem jednym z tzw. kamieni milowych, dzięki którym Polska miała dostać pieniądze z KPO.
Jednak na drodze do realizacji tego celu stanął rządowy koalicjant, czyli Solidarna Polska, którego sprzeciw skutecznie zablokował uchwalenie ustawy.
Rząd stał się w tej sprawie zakładnikiem własnego koalicjanta, co wywołało tarcia w obozie rządzącym. Jarosław Kaczyński na wrześniowym spotkaniu z wyborcami otwarcie przyznawał, że rząd szuka w tej sprawie jakiegoś kompromisu. - Mam nadzieję, że ten kompromis znajdziemy - mówił wówczas.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Premier złożył poważną deklarację i zyskał sojusznika
Od tego czasu minęły miesiące i w sprawie wiatraków nic się nie działo, aż dotąd. Premier Mateusz Morawiecki wraz z minister klimatu Anną Moskwą pojawił się nieoczekiwanie w czwartek na sejmowym posiedzeniu w sprawie OZE. Tymczasem jeszcze dzień wcześniej ludowcy, którzy zasiadają w Zespole ds. Energii Odnawialnej, nie dowierzali, że szef rządu w ogóle się stawi.
"Niektórzy sądzą, że to może być próba zbadania, czy ustawę wiatrakową (istotną dla KPO) uda się przegłosować bez ziobrystów" - napisał na Twitterze Tomasz Żółciak, dziennikarz "Dziennika Gazety Prawnej".
W tych słowach może być sporo prawdy, bo szef rządu podczas jednego spotkania upiekł "dwie pieczenie na jednym ogniu". Zyskał m.in. poważnego sojusznika, bo wszyscy posłowie opozycji uczestniczący w posiedzeniu - w tym m.in. z klubu Koalicji Polskiej - w skład której wchodzą posłowie PSL, zadeklarowali poparcie dla rządowej ustawy liberalizującej ustawę wiatrakową.
Poparliśmy rządową ustawę, pomimo tego, że w Sejmie w tej sprawie znajduje się nasz własny projekt. Zdecydowaliśmy się jednak na to, bo wymaga tego zdrowy rozsądek i polska racja stanu - mówi money.pl poseł Miłosz Motyka, rzecznik prasowy Koalicji Polskiej.
Na wspomnianym posiedzeniu premier złożył poważną deklarację. - Zobowiązuję się, że ustawa 10H będzie procedowana szybciej niż dotąd. Dyskusje w ramach naszego obozu politycznego w sprawie ustawy 10H już się zakończyły. Dlatego wierzę, że bardzo szybko ona pójdzie do przodu - oświadczył.
Zdaniem naszych rozmówców pojawienie się szefa rządu na sejmowym posiedzeniu ds. OZE rzeczywiście może oznaczać, że nowelizacja ustawy wiatrakowej zbliża się wielkimi krokami, a rządowy projekt trafi pod obrady sejmu już na najbliższych posiedzeniach.
"Tylko 500 metrów zagwarantuje rozwój lądowej energetyki"
Podczas czwartkowego spotkania z posłami premier powiedział jednocześnie, że nie może obiecać, że w ustawie wiatrakowej pozostanie zapisana w niej odległość 500 metrów od zabudowań (chodzi o odległość wiatraków od budynków mieszkalnych - przyp. red)
Tymczasem Janusz Gajowiecki, prezes PSEW, twierdzi, że jakakolwiek ingerencja w ustawę, która została zaakceptowana m.in. przez samorządy, źle się skończy.
Tylko 500 metrów zagwarantuje, że pojawią się "nowe megawaty" pochodzące z wiatru w ciągu najbliższych dwóch lat. Z kolei w kolejnych latach potencjał energetyki wiatrowej na lądzie może wynieść wówczas nawet do 22 GW. Jakakolwiek zmiana odległości np. z 500 na 1000 metrów oznacza, że w systemie energetycznym będzie nawet do pięciu razy mniej energii z wiatru - ocenia Gajowiecki.
Prezes PSEW twierdzi także, że firmy energetyczne mają już gotowe plany inwestycyjne, uwzględniające odległość 500 metrów od zabudowań. - Wprowadzenie innej odległości spowodowałoby konieczność przygotowywania ich od początku, co opóźniłoby rozwój energetyki wiatrowej na lądzie o kolejne siedem czy dziesięć lat - przewiduje.
Inny ekspert z branży wiatrowej, który chce zachować anonimowość, twierdzi, że odległość 500 metrów od zabudowań jest zapisana w rządowej ustawie opcjonalnie. - W praktyce ostateczna decyzja o tym, jaka odległość od budynków mieszkalnych, zostanie przyjęta, będzie należała do samorządów - wskazuje.
Morawiecki vs. Ziobro
Wszyscy nasi rozmówcy mają zarazem nadzieję, że deklaracja opozycji o poparciu rządu w kwestii liberalizacji zasady 10H przyniesie także wyczekiwane odblokowanie miliardów z KPO dla Polski.
Niedawno premier Mateusz Morawiecki miał przyznać - za zamkniętymi drzwiami - że bez pieniędzy z KPO polski budżet się rozleci, o czym informowała gazeta.pl. Szef rządu miał także obwinić o brak pieniędzy Zbigniewa Ziobrę i jego stronników.
Krzysztof Izdebski, ekspert Fundacji Batorego, komentuje, że chyba tylko w Polsce mamy do czynienia z sytuacją, że rząd nie może się dogadać z własnym koalicjantem w tak ważnej kwestii, jak wypłata unijnych funduszy.
Z tego powodu mamy już wielomiesięczne opóźnienia w realizacji kamieni milowych. Polska traci na tym, że kilku panów ze Zjednoczonej Prawicy nie potrafi się ze sobą dogadać - mówi gorzko Izdebski.
Przypomina też, że polski KPO został już dawno zaakceptowany, ale warunkiem otrzymania pieniędzy jest realizacja kamieni milowych, do czego rząd sam się zobowiązał.
- Warto przypomnieć, że plany odbudowy unijnych gospodarek miały służyć przede wszystkim poprawie sytuacji gospodarek unijnych krajów po pandemii. W naszym interesie leży, aby taki program był realizowany. Ciągłe mówienie więc, że KE nam coś narzuca, jest elementem politycznej gry. Oczywiście w wielu krajach różnie przebiega proces ubiegania się o te środki, ale takich politycznych gier, jakie odbywają się w Polsce, nigdzie nie zaobserwowałem - mówi ekspert Fundacji Batorego.
Rząd kończy z antyunijną retoryką?
Warto przypomnieć, że narracja rządu w sprawie wypłaty pieniędzy z KPO w ostatnich miesiącach wciąż się zmieniała. Jeszcze w październiku minister rozwoju Waldemar Buda mówił, że Polska nie będzie żebrać o te pieniądze. - Poradzimy sobie bez nich. Jak skończą się zarzuty europejskich polityków wobec rządu Zjednoczonej Prawicy, to środki trafią do Polski - zapewniał.
Ostatnie kroki rządzących mogą jednak świadczyć o tym, że zdecydowali się odejść od antyunijnej retoryki.
Dalsze przedłużanie wewnętrznych sporów w łonie koalicji staje się niebezpieczne dla naszej gospodarki. Pieniądze z KPO są chwilowo zawieszone, przez jakiś wewnętrzny polityczny spór, który nie wiadomo, komu i czemu ma służyć, w dodatku wszyscy się już w tym pogubili. Trudno tego zarazem nie uznać za dywersję przeciwko obywatelom - komentuje Paweł Wojciechowski, były minister finansów.
Jego zdaniem wszyscy ponosimy koszty tej sytuacji, ponieważ brak liberalizacji ustawy wiatrakowej, czy poprawy w kwestii sądownictwa odbija się rykoszetem na gospodarce, jako tzw. koszty pośrednie.
- To są ogromne kwoty, związane m.in. z karami TSUE oraz pieniądze z tytułu tzw. utraconych korzyści. Rząd sam wcześniej przyznawał, że KPO to nowy Plan Marshalla, który mógłby przynieść od 1 do kilku procent wzrostu PKB, co przekłada się na kwoty od 2 tys. zł do kilku tysięcy zł przeciętnie dla każdego obywatela - mówi Wojciechowski.
Dodaje, że jednym sensownym rozwiązaniem, aby sięgnąć po te fundusze, jest więc dogadanie się wewnątrz koalicji. - Inny scenariusz jest taki, że może dojść do rozłamu w obozie Zjednoczonej Prawicy i wówczas głosami opozycji zostaną przegłosowane zmiany umożliwiające realizację kamieni milowych - wskazuje nasz rozmówca.
Podczas przygotowywania tekstu próbowaliśmy się skontaktować z przedstawicielami Solidarnej Polski. Chcieliśmy dowiedzieć się m.in. jakie jest oficjalne stanowisko tej partii w sprawie nowelizacji ustawy wiatrakowej. Do momentu publikacji artykułu nie udało nam się uzyskać żadnej odpowiedzi.
Agnieszka Zielińska, dziennikarka money.pl
Jeśli chcesz być na bieżąco z najnowszymi wydarzeniami ekonomicznymi i biznesowymi, skorzystaj z naszego Chatbota, klikając tutaj.