Arak: plan pokoju, który pachnie kolejną wojną [OPINIA]
Propozycja amerykańskiego pokoju dla Ukrainy może okazać się najpoważniejszym geopolitycznym testem dla regionu od 1989 roku. W kompromisie, który ma "zakończyć wojnę", brakuje elementów, które uniemożliwiłyby wybuch kolejnej - pisze w opinii dla money.pl Piotr Arak.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
To porozumienie bardziej przypomina pauzę w wojnie niż jej koniec - i może stworzyć Polsce najtrudniejsze otoczenie bezpieczeństwa od dekad.
"Lepsze jest wrogiem dobrego" – to zdanie, od którego zaczyna się europejska i amerykańska debata nad planem pokojowym dla Ukrainy. Choć w prasie przeważają sceptyczne komentarze, sam dokument (wersja przedstawiona w piątek, 22 listopada, zawierająca 28 punktów) może stanowić podstawę do rozmów. Dziennikarze mogą narzekać, tak jak narzekali przy okazji propozycji Trumpa dla Gazy. Ale jak słusznie zauważają republikańscy komentatorzy: wojny nie kończą się felietonami, lecz siłą lub kompromisem. A Ukraina nie pokona Rosji, musi zgodzić się na jakiś kompromis.
Problem w tym, że ten obecnie proponowany to może zbyt duże ustępstwo na rzecz Rosji. Choć dokument oferuje Kijowowi gwarancje bezpieczeństwa, zestawia je z ustępstwami, które wzmacniają Rosję i marginalizują Europę Środkową.
"USA mogą zniszczyć Rosję siłami lotniczymi". Ekspert o odstraszeniu Putina
Plan rysowany przez administrację Donalda Trumpa potwierdza suwerenność Ukrainy, obiecuje amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa i nakreśla zarys powojennej odbudowy.
Jednocześnie zawiera elementy, które trudno przełknąć nawet najbardziej pragmatycznym politykom w Kijowie – od warunków terytorialnych po amnestię dla rosyjskich sprawców zbrodni wojennych. To cena, którą Ukraina miałaby zapłacić w zamian za zakończenie konfliktu.
Trump podjął polityczne ryzyko?
Zwolennicy planu odpowiadają na to prosto: jeśli ktoś chce odzyskać terytorium i postawić Putina przed sądem, to musi wygrać wojnę. A – ich zdaniem – Ukraina nigdy nie była w sytuacji, która dawałaby jej realną szansę militarnie pokonać Rosję. Pada nawet argument, że Trump podjął polityczne ryzyko, wychodząc przed szereg z propozycją rozmów, które mogą go narazić na krytykę zarówno w USA, jak i Europie.
W całej tej układance jest jednak jeszcze jeden element: czas. Wielu ekspertów jak m.in. John Herbst z Atlantic Council, b. ambasador USA w Kijowie, nie wierzy, że w interesie narodu ukraińskiego jest przedłużanie wojny o kolejny rok. Koszt kolejnej zimy, koszt blackoutu, koszt rosnącej zależności od amerykańskiej pomocy jest zbyt duży.
Zwolennicy kompromisu liczą, że Wołodymyr Zełenski wykorzysta swoje przywódcze zdolności i przekona Ukraińców, że moment na negocjacje jest – mimo wszystko – właściwy. W ich narracji Ukraina zrobiła już to, co najtrudniejsze: obroniła swoją niepodległość. Teraz czas to politycznie utrwalić.
W tym miejscu zaczyna się jednak inny, bardziej wątpliwy element potencjalnej umowy. Wiele punktów planu USA wygląda na niebezpiecznie prorosyjskie.
Niebezpieczny "kompromis". Także dla Polski
Oddanie strategicznych terenów, ograniczenie ukraińskiej armii, brak symetrii – Kijów miałby redukować potencjał, Moskwa nie musi redukować niczego. W kompromisie, który ma "zakończyć wojnę", brakuje elementów, które uniemożliwiłyby wybuch kolejnej.
W planie pojawia się także Polska jako terytorium, której miałyby stacjonować europejskie myśliwce (co już ma miejsce), ale w domyśle może oznaczać wycofanie wojsk amerykańskich i szerzej NATO. Równocześnie marginalizacja regionu w kluczowych negocjacjach radykalnie zmniejsza możliwości Polski wpływania na kształt europejskiej architektury bezpieczeństwa.
Jeśli gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy nie będą tak twarde jak artykuł 5. NATO, to każdy "pokój" może być tylko rozejmem przed kolejną ofensywą Moskwy. Rosja już wcześniej podpisywała porozumienia, które łamała bez wahania.
Kreml nie zmienił celu strategicznego od 2014 roku – chce politycznej kontroli nad Ukrainą. I nie przestanie chcieć.
Polityczny ping-pong trwa
Tymczasem Europa próbuje budować własną kontrpropozycję – konsultacje odbywały się podczas szczytu G20 w RPA, w Genewie, gdzie spotkali się liderzy Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec, a także podczas trwającego szczytu UE-Unia Afrykańska. Europejscy liderzy próbują odzyskać inicjatywę, ale to USA ustala kogo i czego będzie słuchać. Na razie najważniejsze dla Ameryki jest stanowisko Ukrainy oraz Rosji.
Zatem: czy to jest moment przełomowy? Nie. To tylko kolejny obrót politycznego kołowrotka. Jesteśmy bardzo daleko od realnej końcowej rozgrywki pokojowej. Trwa polityczny ping-pong, w którym każda strona testuje granice. Kreml liczy, że wymusi na Trumpie akceptację części swoich żądań – a później wykorzysta to, by za 18–24 miesiące zdobyć kolejne ukraińskie terytoria. Ukraina faktycznie chce rokowań, a USA naprawdę zależy na zamknięciu tematu wojny w Europie.
Paradoks jest więc taki, że plan mający zakończyć wojnę może stać się zapowiedzią następnej. Aby dało się mówić o trwałym pokoju, Waszyngton musi pokazać Moskwie koszt agresji – od sankcji po przekazanie Ukrainie zamrożonych rosyjskich aktywów.
Bo ostatecznie wojny nie kończą się publikacjami ani konferencjami. Kończą się wtedy, gdy agresor uzna, że dalsza gra przestaje się opłacać. A dziś, patrząc na to, co dzieje się na polach Donbasu, wygląda na to, że Rosja nadal kalkuluje, że może wygrać – nawet jeśli "pokój" zostanie wcześniej ogłoszony na papierze.
Piotr Arak, główny ekonomista VeloBanku i nonresident senior fellow Atlantic Council