- W przypadku naszego segmentu branży gastronomicznej, czyli dużych restauracji, w których ludzie spełniają swoje potrzeby społeczne, obyczajowe i towarzyskie, kolejny lockdown to spory cios - mówi money.pl Maciej Żakowski, restaurator i współwłaściciel sieci ORZO.
To reakcja na nowe obostrzenia związane z objęciem całej Polski czerwoną strefą, co ogłosił na piątkowej konferencji premier Mateusz Morawiecki. Nowe restrykcje dotkną przede wszystkim gastronomię, która znów nie może przyjmować klientów. W grę wchodzi tylko działalność na wynos.
Czytaj więcej: Gastronomia zamknięta. Restauracje tylko na wynos
- Dostawy to zaledwie kilka procent naszego obrotu, więc nie nastawiamy się, że taka działalność pomoże nam przetrwać. Prawdopodobnie musimy zamrozić firmę na bliżej nieznany okres - wyjaśnia rozmówca money.pl.
Na jak długi okres? Nie wiadomo. Chociaż premier mówił, że nowe restrykcje są wprowadzane na najbliższe tygodnie, to jednak nie wykluczył ich wydłużenia. Wszystko zależy od dobowych przyrostów zakażonych SARS-CoV-2.
Restauracje przetrwają tylko do Bożego Narodzenia
- Przy pierwszym lockdownie słyszeliśmy, że jest on wprowadzany na dwa tygodnie, a potem się zobaczy. Teraz też płynie taka informacja od rządu. Jednak za pierwszym razem lockdown potrwał ponad dwa miesiące. Teraz natomiast może potrwać nawet do kwietnia czy maja następnego roku - wskazuje Żakowski.
Kwiecień i maj to najczarniejszy scenariusz. Jednak czasu na przetrwanie restauratorzy mają zdecydowanie mniej. Zdaniem naszego rozmówcy, jeżeli lockdown się wydłuży do Bożego Narodzenia, to po świętach nie będzie już czego zbierać po gastronomii, bo większość firm zwinie interes.
- Szkoda. Trzeba pamiętać, że restauracje są częścią kultury, nie tylko biznesu. Muzea przetrwają, a restauracje - nie - zwraca uwagę współwłaściciel ORZO.
Potrzebna tarcza dla gastronomii
Drugi lockdown będzie jeszcze gorszy dla gastronomii. Do pierwszego "zamrożenia" restauracje podchodziły w dobrej kondycji. Teraz nie zdążyły jeszcze odrobić strat z tamtego czasu.
- Warto podkreślić, że sezon po pierwszym lockdownie wcale nie był taki dobry. Obroty oscylowały w okolicach 40-50 proc. Nie udało się branży odrobić strat z okresu od marca do maja - podaje Żakowski.
Dlatego też teraz niezbędna jest tzw. tarcza dla gastronomii. - Postojowe i zwolnienie z ZUS-u trochę pomogą, ale to na pewno nie wystarczy. Wierzymy jednak, że w przyszłym tygodniu rząd ujawni szczegóły programu wsparcia - mówi nasz rozmówca.
Żakowski wskazuje również, że część firm z branży gastronomicznej wpadła w pewną pułapkę, którą stworzyła tarcza finansowa Polskiego Funduszu Rozwoju. Przedsiębiorcy bowiem liczą na umorzenie pożyczek z tarczy. Aby jednak tak się stało, muszą utrzymać zatrudnienie z lutego lub z marca, kiedy to zwracali się do PFR o wsparcie. Nie mogą również zawiesić działalności ani zamknąć firmy.
- Liczymy na rząd i na to, że powoła on do życia tarczę gastronomiczną. Dobrze by było, gdyby zaistniał też model australijski, czyli zamrożenie czynszów, gwarancji bankowych oraz zakaz wypowiedzenia umów najmu - proponuje restaurator.
W jego ocenie zabrakło też dialogu między biznesem a rządem. Eksperci o drugiej fali pandemii mówili już od co najmniej pół roku. Dlatego było sporo czasu, by przedstawiciele władzy i przedsiębiorców zasiedli wspólnie do stołu i razem wypracowali pomysły na drugi lockdown.
- Pół roku upłynęło na takim trochę wyparciu problemu. Szkoda, że w tym czasie nie było silnych konsultacji z biznesem o tym, jak sobie wspólnie poradzić z drugą falą koronawirusa i związanym z nią lockdownem - kończy Żakowski.