Zmiany w testowaniu. "Liczba wykrytych zakażeń poszybuje"
Minister zdrowia ogłosił w piątek istotne zmiany - aby potwierdzić koronawirusa, wystarczy test antygenowy. Takie testy są szybkie i znacznie tańsze niż stosowane do tej pory testy PCR. Zdaniem dr Pawła Grzesiowskiego, statystyki zachorowań powinny być przez to liczone na nowo. Testy antygenowe mają jednak też pewien minus.
Podstawą do potwierdzenia koronawirusa są już nie tylko testy PCR, lecz także testy antygenowe, pod warunkiem wystąpienia objawów u osoby badanej.
Do tej pory nawet po zastosowaniu testu antygenowego i tak należało wykonać dodatkowo test PCR. Teraz nie jest to już konieczne. Zmieniono w ten sposób krajową definicję przypadku.
– Po zmianie definicji COVID-19, która teraz uwzględnia testy antygenowe jako potwierdzenie diagnozy, statystyki zachorowań i zgonów muszą być liczone od tego punktu na nowo. W pierwszych tygodniach, gdy te testy będą wprowadzane, liczba wykrytych zakażeń poszybuje w górę – ocenił w niedzielę na Twitterze dr Paweł Grzesiowski, immunolog.
Cmentarze zamknięte, handlarze płaczą nad stratami. Rzecznik MSP komentuje
Testy antygenowe, podobnie jak testy PCR, wykrywają obecność wirusa w organizmie, a nie jak testy przeciwciał reakcję naszego układu odpornościowego na wirusa. Plus jest taki, że badanie jest bardzo szybkie, a wynik możemy poznać nawet w 15 minut od wykonania testu antygenowego. Badanie można zrobić od ręki, materiału nie trzeba nigdzie wysyłać. To bardzo upraszcza całą procedurę i umożliwia przebadanie większej liczby osób.
Plusem jest też cena. Testy antygenowe kosztują około 30-40 zł. Natomiast PCR są droższe, też z uwagi na samą logistykę. NFZ wycenia badanie PCR na 280 zł. W cenę wliczone są nie tylko odczynniki niezbędne do wykonania badania, ale też koszt wykorzystania infrastruktury laboratoryjne oraz pracowników. W testach antygenowych takich kosztów nie ma.
– Natomiast minus jest taki, że na rynku jest sporo testów antygenowych i nie wszystkie są w pełni wiarygodne. Niektóre z nich dają stosunkowo duży odsetek wyników fałszywie negatywnych. I to może być problem. Będziemy wtedy "przepuszczać” osoby, które są zarażone, a na takim teście dostaną wynik negatywny. Inne z kolei pokazują wynik pozytywny w sytuacji, kiedy pacjent jest zakażony innym wirusem SARS, czyli ma "zwykłe" przeziębienie – mówi Anna Wójcicka, prezes Warsaw Genomics.
– Wszystko zależy więc od tego, jaki dokładnie będzie to test. Ale jeżeli warunkiem potwierdzenia Sars-CoV-2 będzie też występowanie objawów, to zmniejszy możliwość pomyłki – dodaje.
Za mało testów
Zwiększenie liczby wykonywanych testów to krok w dobrym kierunku. Dane pokazują bowiem, że nie spełniamy rekomendacji Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) i nie nadążamy z testowaniem. Według zaleceń WHO odsetek testów z wynikiem pozytywnym w stosunku do wszystkich przebadanych powinien być niższy niż 10 proc., a najlepiej, żeby był niższy niż 5 proc.
Ile obecnie wynosi w Polsce? To zależy od dnia. W ostatnim tygodniu było to od 20 do 37 proc. Te dane pokazują, że testujemy za mało, żeby wykryć wszystkie przypadki i opanować epidemię.
W Polsce, w ostatnim tygodniu października, na jedno potwierdzone zachorowanie robiono średnio niecałe 4 testy (dokładnie 3,8). To jeden z najgorszych wyników w UE - gorzej wypadły tylko Czechy z wynikiem 3,1. Dla porównania, w Niemczech na jeden potwierdzony przypadek robiono średnio 20, a w Szwecji 19 testów.