W Polsce biją na alarm. On idzie pod prąd: niska dzietność to nie tragedia
Spadek dzietności poniżej poziomu zastępowalności pokoleń, którego doświadcza większość rozwiniętych państw, nie jest powodem do obaw. Może nawet być zjawiskiem pozytywnym. Trzeba jednak inwestować w to, aby ludzie dłużej zachowywali zdolność do pracy i sprawność umysłową - mówi money.pl Vegard Skirbekk, norweski ekonomista i demograf.
Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Niska dzietność to w gruncie rzeczy pozytywne zjawisko – tak podsumować można główną tezę pańskiej książki "Decline and Prosper". Każdy spadek dzietności powinien nas cieszyć, czy tylko wtedy, gdy zaczyna się z wysokiego poziomu i nie zagraża zastępowalności pokoleń?
Vegard Skirbekk, norweski ekonomista i demograf: Nie sądzę, że granicą tego korzystnego spadku wskaźników dzietności jest akurat poziom zastępowalności pokoleń, który wynosi nieco ponad dwoje dzieci na kobietę. Dzietność może być niższa, ale faktycznie nie powinna być zbyt niska. Optymalnym poziomem może być 1,6 dziecka na kobietę. W takich warunkach populacja kraju nadal może rosnąć, nawet przy zerowej migracji netto, za sprawą wydłużającej się średniej długości życia. Wówczas kluczowe staje się to, czy starzenie się ludności skutkuje wzrostem wskaźników obciążenia demograficznego (stosunek liczby osób w wieku nieprodukcyjnym do liczby osób w wieku produkcyjnym – red.).
Skoro Polacy zarabiają więcej, to dlaczego uważają, że biednieją? Analityk odpowiada
A to nie jest nieuchronne?
Nie. Starzenie się ludności może iść w parze ze stabilizacją, a nawet poprawą wskaźników obciążenia demograficznego. Wymaga to jednak pewnych działań adaptacyjnych, takich jak inwestycje w edukację i ochronę zdrowia oraz zmiany stylu życia. Starzejące się społeczeństwa muszą dokładać wszelkich starań, aby ich członkowie zachowali zdrowie i zdolność do pracy do późniejszego wieku. Niestety, prawie żaden kraj nie radzi sobie z tym dobrze, choć niektórym idzie lepiej niż innym. W Japonii i Korei Płd. stan zdrowia 75-latków jest taki, jak 45-latków w niektórych uboższych krajach.
Zaniepokojenie malejącą dzietnością, które widać niemal we wszystkich krajach szeroko rozumianego Zachodu, wynika z tego, że nie ma żadnej pewności, że wskaźniki dzietności zatrzymają się powyżej progu, który wskazał pan jako bezpieczny. Przykładowo, w Polsce już w 2024 r. znalazł się on poniżej 1,1. Powyżej 1,6 był ostatnio w połowie lat 90. XX w.
Wskaźniki, które pan przywołał, dotyczą tzw. dzietności okresowej. Pokazują, ile dzieci urodzi kobieta w całym swoim okresie rozrodczym, jeśli w każdym roku swojego życia będzie podejmowała takie decyzje prokreacyjne, jak dziś kobiety w tym wieku. Czyli to nie jest dzietność faktycznie doświadczana przez jakąkolwiek kobietę.
W sytuacji, gdy ludzie z roku na rok opóźniają rodzicielstwo, te okresowe wskaźniki mogą zaniżać dzietność. Inaczej mówiąc, może się okazać, że kobiety urodzone w latach 90. XX wieku będą miały ostatecznie więcej dzieci, niż średnio po jednym, tylko urodzą je w późniejszym wieku niż kobiety z poprzednich pokoleń.
Tak naprawdę nie wiemy jeszcze, jaka będzie dzietność dzisiejszych pokoleń, chociaż jasne jest, że jeśli niska dzietność okresowa będzie się utrzymywała przez dłuższy czas, to w końcu obniży też dzietność kohortową.
Nawet jeśli dzietność kohortowa jest wyższa niż 1,1, nie ma raczej wątpliwości co do tego, że maleje. Są jakiekolwiek powody, aby sądzić, że ten trend się zmieni?
Mniej więcej 20 lat temu wraz z kilkoma innymi badaczami sformułowaliśmy hipotezę "pułapki niskiej dzietności", która ostatnio znów budzi większe zainteresowanie. Chodzi o to, że spadek dzietności poniżej 1,5 dziecka na kobietę uruchamia mechanizmy utrudniające odwrócenie tego trendu. Jeden z mechanizmów jest czysto statystyczny: jeśli dzisiaj rodzi się mniej dzieci, to w przyszłości będzie mniej kobiet w wieku rozrodczym, a więc jeszcze mniej dzieci.
Po drugie, niska dzietność wpływa na preferencje dotyczące wielkości rodziny. Ludzie, którzy sami wychowują się w małych rodzinach, a gdy osiągają wiek rozrodczy nie widzą wokół siebie wielu dzieci, uważają niską dzietność za normę.
I po trzecie, młodzi ludzie, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy, często są w gorszej sytuacji finansowej niż poprzednie pokolenia, choćby przez to, że nie dysponują nieruchomościami. Jednocześnie starsi ludzie, których jest więcej, kształtują oczekiwania młodszych co do tego, jaki jest właściwy poziom życia, który należy osiągnąć, zanim założy się rodzinę.
Do tego istnieje ryzyko, że ci młodzi ludzie będą coraz bardziej obciążeni podatkami, aby podtrzymać system emerytalny, a także obowiązkami opieki nad osobami starszymi.
Obawy o to, że zmierzamy w kierunku gerontokracji, która będzie zniechęcała do rodzicielstwa, są moim zdaniem na wyrost. Nie ma zbyt wielu dowodów empirycznych, które uzasadniałyby tę hipotezę. Starsi ludzie sami mogą mieć obawy, że jest ich zbyt wielu. Nie jest oczywiste, że będą przeciwni redystrybucji w kierunku rodzin z dziećmi, tym bardziej że standard ich życia rośnie. Już w 2006 r. OECD opublikowała raport, w którym wskazywała, że w krajach należących do tej organizacji maleje ubóstwo wśród osób starszych, a rośnie wśród młodych. Potwierdziły to również późniejsze badania, których byłem współautorem. To się może jednak zmienić.
Po pierwsze, dzietność najbardziej zmalała w krajach zamożnych, gdzie zasoby do podziału są duże. Po drugie, im mniej będzie młodych ludzi na rynku pracy, tym większa będzie ich siła przetargowa. Po trzecie wreszcie, postęp technologiczny sprawia, że młodzi ludzie nie są skazani na kupno drogich mieszkań w centrach miast. Nie chodzi tylko o możliwość pracy zdalnej, ale też np. rozwój szybkich kolei, co dzisiaj obserwuję w Norwegii.
Czyli to, że dzisiaj w większości krajów świata dzietność maleje, nie oznacza, że to jest droga w jedną stronę? Świat jako całość nie wpadnie w pułapkę niskiej dzietności?
Nie jest to przesądzone. Istnieją mechanizmy, które mogą z czasem dzietność stabilizować, a nawet zwiększać. Przykładowo, obecnie więcej dzieci mają ludzie religijni, silniej przywiązani do tradycji. Ich udział w społeczeństwach z tego powodu może się zwiększać, podwyższając poziom dzietności.
O ile ich potomkowie pozostaną przy wierze rodziców, co w dzisiejszych czasach trudno uważać za pewnik.
Oczywiście. Ale jest jeszcze jeden powód, aby sądzić, że spadek dzietności nie musi być drogą w jedną stronę. Część badaczy uważa, że ludzie stają się mniej płodni, że maleje ich biologiczna zdolność do posiadania dzieci. Mówi się na przykład o pogarszającej się jakości nasienia u mężczyzn. Tymczasem są dowody na to, że jest odwrotnie.
Stan zdrowia ludzi generalnie się poprawia, maleje też częstotliwość infekcji, które mogą prowadzić do bezpłodności. Do tego techniki wspierania rozrodu stają się coraz skuteczniejsze. Dzięki temu ludzie mogą w późniejszym wieku realizować plany prokreacyjne.
Rządy na całym świecie nie szczędzą pieniędzy na politykę, która ma zwiększyć dzietność. Inwestują w żłobki i przedszkola, oferują rodzicom ulgi podatkowe lub bezpośrednie transfery, ułatwiają rodzinom zakup mieszkań. Tymczasem z tego, co pan mówi, wynika, że – po pierwsze – nie za bardzo należy się malejącą dzietnością przejmować oraz – po drugie – efekty będą mizerne. To jest marnotrawstwo publicznych środków?
To nie tak. To prawda, że ta polityka bardzo często jest nieskuteczna. Albo ma przejściowy wpływ na dzietność, bo np. przyspiesza decyzje prokreacyjne, albo nie ma go wcale. Dotyczy to zwłaszcza różnego rodzaju transferów pieniężnych oraz dotacji do przedszkoli. Ale to nie oznacza, że działania rządów nie mają w ogóle żadnych pozytywnych efektów. Czasem zmniejszają nierówności ekonomiczne w społeczeństwie, co powinno przełożyć się pozytywnie na wyniki dzieci w nauce. Ogólnie, polityka przyjazna dla rodzin może być dobrą inwestycją, niezależnie od wpływu na dzietność.
Ten punkt widzenia różni się jednak od narracji, że podwyższenie dzietności do poziomu zastępowalności pokoleń uzasadnia dowolnie duże koszty.
Bardzo ważne jest spojrzenie na to w odpowiedniej perspektywie. W przeszłości ogólnoświatowym trendem był wzrost liczby ludności i gęstości zaludnienia, a polityka dotycząca dzietności skupiała się na tym, jak ograniczyć urodzenia. Dopiero po latach 70. XX w., gdy dzietność w większości krajów Europy Zachodniej spadła poniżej poziomu zastępowalności pokoleń, zaczęły się dyskusje o tym, jak odwrócić ten trend.
Oczywiście nie wiemy, jak bardzo dzietność spadłaby, gdyby polityka pronatalistyczna nie została podjęta. Być może jeszcze bardziej. Faktem jest jednak, że nie ma ani jednego kraju, któremu udałoby się ponownie istotnie zwiększyć dzietność. Wynika to z tego, że wiele z przyczyn malejącej dzietności leży poza polem oddziaływania polityki.
Rządy mogą ułatwiać rodzinom życie, zwiększać możliwości łączenia pracy z rodzicielstwem itp. Natomiast nie mają dużego wpływu na preferencje ludzi. Jeśli ludzie nie chcą mieć dużych rodzin, to wydawanie pieniędzy na to, żeby ich do tego w jakiś sposób nakłonić, faktycznie ma ograniczony sens.
Sugeruje pan, że spadającą dzietność należy postrzegać jako problem społeczny i gospodarczy tylko wtedy, gdy następuje wbrew preferencjom ludzi. Taka sytuacja oznacza, że młodzi ludzie napotykają jakieś bariery, które utrudniają im realizację planów prokreacyjnych. Czy wiadomo, w jakim stopniu spadek dzietności, który następuje na świecie, ma takie właśnie przyczyny, a w jakim stopniu jest konsekwencją zmieniających się preferencji?
Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Największy spadek dzietności w ostatnich dekadach nastąpił w regionach, w których wcześniej była ona bardzo wysoka: w Azji Południowej, Afryce Subsaharyjskiej, Afryce Północnej, Ameryce Łacińskiej i na Bliskim Wschodzie. Tam wyraźnie doszło do spadku preferencji dotyczących dzietności.
Ludzie rzeczywiście chcą mieć mniej dzieci niż w przeszłości, szczególnie w miarę wzrostu urbanizacji i poziomu wykształcenia. Natomiast w Europie ludzie generalnie mają mniej dzieci, niż chcą, przynajmniej w deklaracjach. Bardzo niewielu bezdzietnych deklarowało taki zamiar w przeszłości. I to, że ludzie najwyraźniej nie są w stanie zrealizować jednego z najważniejszych celów w życiu, rzeczywiście jest wyzwaniem. Ale nie jest jasne, czy politycy mogą z tym coś zrobić. Te bariery, które ludzie napotykają, nie zawsze mają charakter ekonomiczny. Przykładowo, wydaje się, że młodym ludziom trudniej dzisiaj łączyć się w pary. Nie wiem, czy z tym można i należy cokolwiek zrobić.
Polska, jak wynika z ankietowych badań, należy do tych państw, w których ludzie nie mają tyle dzieci, ile by chcieli. Naprawdę nie ma na świecie żadnych sprawdzonych rozwiązań, które mogłyby podbić dzietność choćby do tego bezpiecznego poziomu 1,6 dziecka na kobietę?
Gdybyśmy rozmawiali 15 lat temu, powiedziałbym pewnie, że trzeba brać przykład z krajów nordyckich, które miały wtedy dzietność bliską poziomu zastępowalności pokoleń. Ale dziś to już nie jest prawda. W Finlandii dzietność jest niewiele wyższa niż w Polsce, w Norwegii spadła do 1,4. Wciąż są pewne enklawy z relatywnie wysoką dzietnością, np. Wyspy Owcze albo Islandia. Problem w tym, że to są dość specyficzne miejsca, których doświadczenia mogą się nie dawać łatwo uogólnić.
Są jednak pewne rozwiązania, które warto wprowadzić, nawet jeśli nie przyniosą rewolucyjnych zmian w dzietności. Chodzi np. o wspieranie młodych ludzi w usamodzielnieniu się, zwłaszcza na rynku mieszkaniowym. Ekstremalny wzrost cen mieszkań w wielu krajach Europy to nic innego jak redystrybucja dochodów od ludzi młodych do starszych, którzy są właścicielami nieruchomości. To bardzo utrudnia zakładanie rodzin i jest w sferze odpowiedzialności polityków.
Pomówmy szerzej o głównych przyczynach spadku dzietności, zwłaszcza tych, które oddziałują na preferencje potencjalnych rodziców. Najbardziej skutecznym środkiem antykoncepcyjnym okazywała się jak dotąd edukacja. Jak dokładnie ten mechanizm działa? Czy chodzi o to, że wraz z wykształceniem rosną dochody ludzi, a wraz z dochodami alternatywny koszt posiadania dzieci? Czy wykształcenie wpływa na dzietność też bezpośrednio, niezależnie od wpływu na dochody?
Podstawowe prawa ekonomii sugerowałyby raczej, że wyższe dochody zwiększają możliwość posiadania dzieci. Tyle że wraz z wykształceniem rosną oczekiwania materialne ludzi, zarówno jeśli chodzi o nich samych, jak i o ich dzieci. Do tego osoby wykształcone lepiej oceniają kompromisy, jakie wiążą się z decyzjami prokreacyjnymi. Częściej biorą pod uwagę to, jak posiadanie rodziny wpłynie na ich inne życiowe cele. Ale ta zależność nie jest uniwersalna. W krajach nordyckich dzietność osób z wyższym wykształceniem zmalała w mniejszym stopniu niż osób z niższym wykształceniem. W większości krajów zależność między wykształceniem a dzietnością jest jednak ujemna.
Jaki ma to związek z aktywnością zawodową kobiet? Można pomyśleć, że wykształcone kobiety częściej pracują, a skoro tak, to siłą rzecz mają mniej czasu na rodzinę. Ale wydaje się, że akurat w Europie Zachodniej dzietność jest wyższa w tych krajach, w których wyższa jest też aktywność zawodowa kobiet.
To skomplikowana zależność. Z jednej strony dwa źródła dochodu w rodzinie poprawiają jej sytuację materialną, ułatwiają kupno odpowiedniego domu. Ale z drugiej strony rynek pracy jest często bardzo nieprzyjazny dla rodziców. Tam, gdzie kilkuletnia przerwa w pracy może zniszczyć karierę, aktywność zawodowa kobiet ma raczej negatywny wpływ na dzietność. I ten mechanizm na ogół przeważa, tzn. sporo badań pokazuje, że zależność między pracą kobiet a dzietnością jest raczej ujemna.
W książce zwraca pan uwagę na jeszcze jedno ciekawe zjawisko związane z pracą kobiet. Nawet te z nich, które mają wysokie dochody, szukają często partnera, który będzie "żywicielem rodziny", czyli będzie jeszcze lepiej sytuowany. To w oczywisty sposób ogranicza wybór na rynku matrymonialnym.
To ważna kwestia, ale warto podkreślić, że kobietom nie zależy często na tym, aby partner miał faktycznie wysokie dochody, tylko na tym, żeby miał podobne przekonania, wartości, zainteresowania. Dochody są tu tylko pewnym sygnałem, znakiem rozpoznawczym.
To prowadzi nas do kwestii aplikacji randkowych. Istnieje teoria, że w krajach Zachodu kolejna fala spadku dzietności zbiegła się w czasie właśnie z wzrostem powszechności takich serwisów. Według tej narracji, większość użytkowników aplikacji randkowych to mężczyźni. Mniej liczne kobiety spotykają się więc z ogromnym zainteresowaniem, co zaburza ich przekonanie o własnej atrakcyjności. W rezultacie kobiety zaczynają sądzić, że mogą bez końca wybierać partnerów, co blokuje formowanie par. Ta teoria znajduje poparcie w danych?
Myślę, że ogólnie, być może z powodów ewolucyjnych, kobiety są bardziej wybredne jeśli chodzi o wybór partnerów niż mężczyźni. Kobiety ponoszą większe koszty rodzicielstwa, więc wybór złego partnera ma dla nich poważniejsze konsekwencje.
To powiedziawszy, platformy randkowe to zwykłe przedsiębiorstwa. W ich interesie nie leży formowanie długotrwałych, stabilnych relacji, tylko krótkotrwałych związków. W pewnym stopniu można je więc winić za to, że ich model biznesowy ma negatywne konsekwencje. Tym bardziej że na świecie – np. w Indiach – istnieją aplikacje matrymonialne, które zarabiają na kojarzeniu małżeństw, a nie na ułatwianiu randkowania.
W Polsce wiele kontrowersji budzi kwestia dostępu do aborcji. Jedni twierdzą, że aborcja jest nie tylko moralnie zła, ale też przyczynia się do spadku dzietności. Inni argumentują, że jest wprost przeciwnie. Brak dostępu do aborcji sprawia, że nawet kobiety, które nigdy z tej procedury nie skorzystają, czują większy strach przed ciążą. Istnieje jakiś dobrze udokumentowany związek między prawem aborcyjnym a dzietnością?
Tak, istnieje sporo badań, także z Polski, które ten związek pokazują. W świetle tych badań brak dostępu do aborcji sprawia, że rosną obawy części kobiet przed zajściem w ciążę. Z ich perspektywy rośnie ryzyko, że zostaną zmuszone do donoszenia niechcianej – np. z powodu głębokich wad płodu – ciąży.
Te obawy skutkują z kolei większą popularnością tzw. długoterminowych odwracalnych środków antykoncepcyjnych (LARC), które zapewniają o wiele większą kontrolę nad płodnością niż tradycyjne środki antykoncepcyjne. Rzadziej pojawiają się więc niechciane ciąże, z których duża część – nawet wtedy, gdy aborcja jest dostępna – kończy się urodzeniem dziecka. Dlatego restrykcje dotyczące aborcji mogą działać w odwrotnym kierunku, niż sądzą ich zwolennicy.
Ostatnio coraz częściej słyszę argument, że dzietność poniżej poziomu zastępowalności pokoleń, która będzie prowadziła do kurczenia się populacji świata, jest groźna nie dlatego, że osób w wieku produkcyjnym będzie za mało, aby utrzymać tych w wieku poprodukcyjnym, tylko dlatego, że za mało będzie nowych pomysłów, innowacji, a to ostatecznie zahamuje rozwój gospodarki. Inaczej mówiąc, im mniej ludzi, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie wśród nich geniusz, który rozwiąże któryś z największych problemów ludzkości. Przekonuje to pana?
Nie bardzo. Współczesna gospodarka jest bardzo zglobalizowana, nie trzeba mieć geniusza w każdej wiosce. Wystarczy, że jakiś pomysł pojawi się w jednym miejscu na świecie, aby mógł upowszechnić się wszędzie indziej. Poza tym wciąż mamy ponad 100 milionów urodzeń rocznie. Jesteśmy bardzo daleko od niedoboru ludzi. Co najwyżej zabraknąć może osób z odpowiednim wykształceniem, umiejętnościami i warunkami do rozwijania swoich pomysłów.
Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl
Vegard Skirbekk jest ekonomistą i demografem, pracownikiem naukowym Norweskiego Instytutu Zdrowia Publicznego (NIPH) oraz profesorem na Uniwersytecie Columbia. W 2022 r. opublikował głośną książkę "Decline and Prosper!: Changing Global Birth Rates and the Advantages of Fewer Children".