Amerykanie kpią z UE. Oto czego nie dostrzegają Trump i eurosceptycy [ANALIZA]
Prezydent USA Donald Trump grzmi, że Europa pogrąża się w gospodarczym kryzysie. Tezy te chętnie powtarzają politycy europejskiej prawicy. W rzeczywistości w UE nie brakuje państw, które rozwijają się równie szybko co USA. Dla pozostałych główną barierą nie jest zbyt daleko posunięta integracja, tylko jej niedostatek.
Grecja, Hiszpania i Portugalia. Te trzy kraje od czterech lat kolejno zdobywały tytuł "Gospodarki roku", przyznawany przez tygodnik "The Economist". Nietrudno zauważyć, że łączy je też położenie na południu Europy oraz przynależność do strefy euro.
Najlepszą gospodarkę roku brytyjski tygodnik wyłania spośród blisko 40 państw należących do Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD), a więc relatywnie wysoko rozwiniętych. Pod uwagę bierze pięć kryteriów:
- zmianę realnego PKB,
- dwa wskaźniki stabilności cen,
- zmianę poziomu zatrudnienia
- oraz koniunkturę na krajowej giełdzie.
Tańsze, ale gorsze? Ekspert wprost o chińskich autach
W tym roku najlepiej wypadła Portugalia, ale Hiszpania, która triumfowała w 2024 r., utrzymała się na czwartej pozycji. Grecja, która zdobyła tytuł "Gospodarki roku" w 2022 i 2023 r., uplasowała się na szóstym miejscu, ex aequo z Czechami. Polska zamyka pierwszą dziesiątkę, wyprzedzając Francję.
Dla porównania, USA w rankingu "The Economist" zajęły dopiero 17. miejsce, tuż za Włochami – krajem, który od lat jest europejskim maruderem – i niewiele przed Niemcami. Rok wcześniej USA były o trzy oczka niżej. Wielka Brytania, dla której impulsem do rozwoju miał być Brexit, ponownie znalazła się pod koniec trzeciej dziesiątki.
Transatlantycki sojusz Trumpa i eurosceptyków
Zestawienie brytyjskiego tygodnika to bardziej zabawa, oryginalny sposób na podsumowanie mijającego roku niż rzetelna analiza kondycji gospodarek OECD. Mimo to rzuca cień wątpliwości na – popularną za sprawą Donalda Trumpa – narrację o wyższości amerykańskiego modelu rozwoju nad europejskim.
Diagnozę prezydenta USA, jakoby Europa wskutek złego zarządzania była skazana na "cywilizacyjny upadek", podchwycili eurosceptyczni politycy w całej UE, także w Polsce.
"Norwegia, Islandia, Szwajcaria, Liechtenstein nie należą do UE. Państwa te znakomicie sobie radzą poza upadającą UE. Wielka Brytania także coraz lepiej. Warto twardo w UE walczyć o polskie interesy i bronić suwerenności. I stawiać na sojusz z USA. Zawsze bowiem jest alternatywa" – napisał niedawno na platformie X Janusz Kowalski, poseł PiS, który od lat przekonuje, że Polska traci na członkostwie w Unii.
O tym, że Wielka Brytania po wystąpieniu z UE wcale nie odzyskała wigoru, tylko pogrążyła się w stagnacji, niedawno w money.pl pisaliśmy. Coraz częściej przyznają to zresztą niegdysiejsi adwokaci Brexitu.
"Byłem członkiem niewielkiej grupy Ekonomistów na rzecz Brexitu. Twierdziliśmy, w dobrej wierze, że wyplątanie się z UE – dzięki większej swobodzie kształtowania polityki gospodarczej – uwolni długoterminowy potencjał naszej gospodarki. Dziewięć lat później nie możemy udawać, że sprawy potoczyły się po naszej myśli" – wyznał pod koniec października na łamach "The Times" Ryan Bourne, ekonomista z libertariańskiego Cato Institute. Odrzucał przy tym popularną wśród zwolenników Brexitu tezę, że jest jeszcze za wcześnie na formułowanie jednoznacznych wniosków na temat skutków tej decyzji.
Co jednak z samą UE? Czy rzeczywiście "upada" wskutek swojego "antyrozwojowego modelu", jak napisał niedawno na X geopolityk Krzysztof Wojczal? Unia Europejska jako całość od kilku lat nie skraca wprawdzie dystansu rozwojowego względem USA, ale też go istotnie nie zwiększa.
Unia hamulcem? Fałszywy obraz
To nie członkostwo w UE hamuje kraje Europy. Przekonanie części Europejczyków, że jest inaczej, bierze się częściowo z problemów największych gospodarek UE, które nie są powiązane z unijną polityką, częściowo zaś z powierzchownej interpretacji danych.
Przykładowo, według Międzynarodowego Funduszu Walutowego w ubiegłym roku produkt krajowy brutto całej Unii Europejskiej był o 34 proc. niższy niż Stanów Zjednoczonych, podczas gdy dekadę wcześniej tylko o 10 proc. niższy. W latach 90. XX wieku to kraje, które dzisiaj tworzą UE, miały łącznie większy PKB niż USA. W przeliczeniu na mieszkańca dochód w UE był w ubiegłym roku o niemal połowę niższy niż za Atlantykiem, podczas gdy dekadę temu o 35 proc.
Te dane malują jednak fałszywy obraz. Porównanie PKB państw posługujących się różnymi walutami wymaga przeliczenia ich na wspólną jednostkę, zwykle – jak w powyższym przykładzie – na dolara. Tymczasem kurs amerykańskiej waluty wobec euro przez większą część minionych dwóch dekad był w trendzie wzrostowym, co tylko w pewnym stopniu odzwierciedlało lepszą koniunkturę w USA. To zmieniło się dopiero z początkiem 2025 r.
Dlatego, jak prognozuje MFW, na koniec tego roku PKB Unii Europejskiej będzie, w przeliczeniu na dolary, o 31 proc. mniejszy niż PKB Stanów Zjednoczonych, a na koniec 2026 r. o 29 proc. mniejszy. Fluktuacje kursów walutowych tłumaczą też, dlaczego w przeszłości to UE miewała większy PKB niż USA.
Aby wyeliminować wpływ wahań kursów walutowych, porównać można ścieżki wzrostu PKB poszczególnych państw w walutach krajowych. I tak, uwzględniając prognozy MFW na 2025 r., produkt krajowy brutto USA zwiększy się realnie (w cenach stałych) w ciągu dekady o niemal 27 proc. PKB Unii Europejskiej wzrośnie o nieco ponad 18 proc., ale Niemiec i Francji już tylko o – odpowiednio – 7,6 i 12,1 proc.
Tych różnic nie da się wytłumaczyć odmiennymi trendami demograficznymi. W przeliczeniu na mieszkańca USA w latach 2015-2025 odnotować mają bowiem wzrost PKB o 19 proc., podczas gdy Francja o 8,5 proc., a Niemcy o 4,6 proc. Różnica jest więc równie duża.
W Unii Europejskiej są też jednak kraje, które rozwijają się wyraźnie szybciej niż Francja i Niemcy. I nie chodzi tylko o Irlandię, której rachunki narodowe są zawyżane przez zyski zarejestrowanych tam międzynarodowych koncernów, ani o Polskę, która jest na niższym poziomie rozwoju.
Realny PKB Danii i Portugalii na koniec tego roku będzie o niemal 23 proc. większy niż dekadę temu, Hiszpanii o blisko 22 proc., a Holandii o ponad 20 proc. W przeliczeniu na mieszkańca będzie to oznaczało wzrost realnego dochodu w przedziale od 13 proc. (Holandia) do 19 proc. (Portugalia). To wyniki niewiele gorsze niż w USA. Jednocześnie poza UE nie brakuje państw, które są na podobnym poziomie rozwoju, ale radzą sobie znacznie gorzej. Oprócz wspomnianej już Wielkiej Brytanii, to choćby Australia, Japonia czy Kanada.
Już sam fakt, że trajektorie rozwoju gospodarek UE mogą być tak rozbieżne, sugeruje, że to nie członkostwo w Unii i domniemany nadmiar regulacji, który się z tym wiąże, jest dla niektórych z nich barierą rozwoju. W ostatnich latach tym, co różnicowało koniunkturę w Europie, był m.in. stopień uzależnienia państw od dostaw surowców energetycznych z Rosji oraz rola, jaką w ich gospodarkach odgrywał eksport.
Niższe dochody to wybór Europejczyków, a nie zapóźnienie
Trudno jednak zakwestionować to, że UE jako całość – głównie za sprawą największych gospodarek – rozwija się w ostatnich latach wolniej niż USA. Jak wpłynęło to na rozmiar tzw. luki transatlantyckiej, czyli różnicę w poziomie rozwoju między krajami Europy a USA?
Jak wspomnieliśmy, przeliczenie PKB na mieszkańca na którąś z istniejących walut raczej zaciemnia obraz, niż go rozjaśnia. Trzeba dodatkowo wziąć poprawkę na to, że wskutek wahań kursowych siła nabywcza tej jednej waluty w poszczególnych krajach mocno się zmienia. Porównania wolne od tych mankamentów daje przeliczenie PKB na jedną walutę, ale nie po kursie rynkowym, tylko syntetycznym, zgodnym ze standardem parytetu siły nabywczej (PPS).
Tak przeliczony PKB per capita w Unii Europejskiej w 2024 r. był o około 27,5 proc. niższy niż w USA (można to rozumieć tak, że przeciętny dochód mieszkańca UE pozwalał mu w ubiegłym roku kupić o 27,5 proc. mniej towarów i usług niż przeciętny dochód mieszkańca USA). W 2019 r., tuż przed pandemią COVID-19, ta różnica wynosiła 25,5 proc. Wcześniej – przykładowo w 2014 r. – PKB per capita w UE był o 32 proc. niższy niż w USA, a na przełomie stuleci o niemal 40 proc. niższy.
Luka transatlantycka kurczyła się m.in. za sprawą szybkiego wzrostu najsłabiej rozwiniętych państw UE, takich jak Polska. Ale niektóre spośród krajów "starej UE" również rozwijały się szybciej niż USA albo przynajmniej dotrzymywały im kroku. Przykładowo, PKB na mieszkańca w Holandii w 2024 r. był – z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej – o zaledwie 3 proc. mniejszy niż za Atlantykiem. Na przełomie stuleci różnica przekraczała 10 proc.
Także Dania skracała dystans względem USA. Dochód na mieszkańca Niemiec i Francji w 2019 r. był o – odpowiednio – 8 i 22 proc. niższy niż w USA. Od tego czasu oba kraje relatywnie zubożały, ale tylko nieznacznie.
Ale różnica w dochodzie na mieszkańca, nawet z zachowaniem parytetu siły nabywczej, również nie jest najlepszym miernikiem luki rozwojowej między krajami UE i USA. Wynika to z odmiennych uwarunkowań społecznych. Europejczycy, w przeliczeniu na mieszkańca, produkują mniej towarów i usług, bo mniej pracują. I nie jest to odzwierciedlenie wysokiego poziomu bezrobocia czy niskiego poziomu aktywności zawodowej, co mogłoby świadczyć o słabym popycie na pracowników, tylko kwestia preferencji. W niektórych krajach UE popularna jest na przykład praca na niepełny etat, pozwalająca łączyć życie prywatne z zawodowym.
Pod względem PKB w przeliczeniu na przepracowaną godzinę (znów z zachowaniem parytetu siły nabywczej) – co jest standardową miarą produktywności pracy – najlepiej rozwinięte kraje UE praktycznie od USA nie odstają.
Przykładowo, w Niemczech w 2023 r. przeciętny pracownik w ciągu godziny wytwarzał towary i usługi o wartości o niewiele ponad 3 proc. niższej niż przeciętny pracownik w USA. W Danii PKB na godzinę pracy był nawet wyższy niż za Atlantykiem.
Co jednak najważniejsze, w dłuższym horyzoncie USA nie uciekały Europie pod względem produktywności. Nawet Włochy, podręcznikowy przykład państwa, które zatrzymało się w rozwoju, utrzymują od dwóch dekad produktywność o około 20 proc. niższą niż USA.
Zaskakująca recepta na bolączki Europy
Wszystko to nie oznacza, że obawy o perspektywy unijnej gospodarki są nieuzasadnione. Świadomość tego, że model rozwoju UE doszedł do ściany, jest wśród unijnych liderów dość powszechna. Dość powiedzieć, że opublikowany w ubiegłym roku głośny raport Mario Draghiego, dotyczący "przyszłości konkurencyjności Europy", powstał na zlecenie Komisji Europejskiej.
Draghi, były prezes Europejskiego Banku Centralnego, dowodzi w raporcie, że w ostatnich latach transatlantycka luka w produktywności rzeczywiście zaczęła się pogłębiać. Jest to jednak niemal wyłącznie odzwierciedlenie tego, że UE przespała "cyfrową rewolucję" związaną z upowszechnieniem internetu. Świadectwem tego stanu rzeczy jest to, że żadna z wiodących dziś spółek technologicznych nie powstała na Starym Kontynencie.
Co gorsze, w ocenie Draghiego istnieje ryzyko, że UE przegapi też kolejną rewolucję technologiczną, związaną z rozwojem sztucznej inteligencji.
Dlaczego Europa nie dotrzymuje USA kroku w dziedzinie rozwoju nowych technologii, które stały się kołem zamachowym wzrostu produktywności? Eurosceptycy twierdzą, że winna jest unijna biurokracja, polityka klimatyczna oraz – powtarzając za Trumpem – ideologiczne zaślepienie europejskich przywódców, którzy w swoich decyzjach kierują się poprawnością polityczną, a nie interesami swoich państw.
Draghi, podobnie jak autorzy innych podobnych opracowań, bariery rozwojowe dostrzegają jednak gdzie indziej. To m.in. niedorozwój europejskiego rynku kapitałowego oraz utrzymujące się między krajami różnice regulacyjne, które ograniczają potencjał wspólnego europejskiego rynku. Kolejnym hamulcem jest niedostateczna współpraca w tak kluczowych obszarach jak energetyka. Nietrudno zauważyć, że usunięcie tych barier wymaga większej integracji UE, a nie mniejszej.
Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl